Amerykańsko-niemieckie zniszczenie

3

Na wieść o koncercie INCANTATION i MORGOTH w Poznaniu stanęły mi łzy w oczach, z bezsilności i wściekłości. Bo jak jechać ponad 600 km w środku tygodnia, w czasie który całkowicie wyklucza możliwość wzięcia urlopu? Ostatecznie jednak stwierdziłem, że metal to nie muzyka dla mięczaków, a dwie doby bez snu nie powinny mnie zabić

Gdy dotarliśmy do Poznania okazało się, że musimy kupić bilety na koncert. Na nic zdały się tłumaczenia, że jesteśmy znajomymi kapel – sprzedawca był kulturalny, ale nieustępliwy. Poważniej mówiąc – 70 zł za bilet na koncert z dwoma legendami muzyki death metalowej to cena naprawdę rozsądna. Tu chylę czapkę przed organizatorem i gratuluję skutecznej strategii organizacyjnej, co potwierdza stosunkowo duża frekwencja Klub był nabity publicznością – średnia wieku chyba z 35 lat. Widać było, że przybyli starzy załoganci niesieni na skrzydłach sentymentów. Gdy tylko przekroczyłem próg klubu wpadłem w ramiona znajomych. Nie takich zwykłych znajomych, ale tych, z którymi miałem kontakt internetowy, na forum Masterful lub po prostu są czytelnikami mojego bloga.

Ktoś krzyknął „Maria Konopnicka”, ktoś powtórzył i chwilę później byłem oglądany jak baba z brodą podczas występów wędrownej trupy kuglarzy. Bardzo sympatyczne, że nikt nie chciał mnie bić, ani chociaż opluć, a zamiast tego usłyszałem dużo ciepłych słów o mojej pisaninie. Dodatkowo poznałem kilka osób z forum Masterfula, na którym od lat już się regularnie nie udzielam, ale wciąż mnie tam pamiętają. No i poznałem Pestena, od którego przed laty sporo płyt kupiłem na Allegro. Po przybiciu 123 piątek, zrobieniu 43 misiów i wypiciu kilku butelek wody umilkły wreszcie supporty i można było ruszyć na spotkanie z Incantation.
Swój poprzedni koncert Incantation u Bazyla zaliczam do grona najlepszych w moim życiu. Tamten był jednak w zupełnie innej scenerii – w weekend, na pełnym relaksie, z odpowiednim podkładem procentowo towarzyskim. Wczoraj stawiłem się pod sceną bez żadnej rozgrzewki, wyrwany na chwilę z roboty, z myślami wciąż odpływającymi w stronę innych spraw. Czy w takich warunkach Incantation może zabrzmieć równie przekonująco? Tak. Może. Oni to naprawdę zrobili – znów zabrzmieli po prostu doskonale. Zaczęli od „Carrion Prophecy” z ostatniego długograja – brzmieli jakby struny gitar były ubrudzone w smole – gęsto, duszno, grobowo, selektywnie, porywająco. Wokalnie dziko, bestialsko i charyzmatycznie. Ludzie pod sceną ściśnięci jak w wagonie bydlęcym, pot leje się po plecach, powietrze tak gęste, że trzeba było je gryźć i łykać. Szacunek do gości, którzy w tych warunkach wytrzymali w ramoneskach.
A Incantation wylewał na nas te smoliste, nieziemsko brutalne dźwięki, w których nurzaliśmy się z ekstatyczną przyjemnością.
– Cóż za cudowny koncert! Cóż za niesamowity zespół – myślałem sobie łykając kolejny kęs gęstego powietrza i obiecując sobie, że po powrocie odświeżę sobie całą dyskografię Incantation. Poleciało „Unholy Massacre” z debiutu, „The Ibex Moon” z dwójki i jeszcze kilka innych strzałów, których kolejności nie pamiętam. I gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki bodaj „Impending Diabolical Conquest”, a ja właśnie układałem sobie w głowie listę kawałków, które chciałem jeszcze usłyszeć oni zamilkli. Zaczęli wycierać się ręcznikami i pozdrawiać publiczność.
– Wiadomo, gorąco, na półmetku trzeba zrobić przerwę i trochę się zregenerować – pomyślałem. Część osób zaczęła wychodzić z sali. – Mięczaki!
Ale cóż się dzieje? Chłopaki odłączają gitary! Koniec występu. Patrzę na zegarek. 35 minut! No cholera… jak to możliwe? Przecież to krócej niż czekałem na żurek w chlebku zamówiony w knajpie po przyjeździe do Poznania.

Powłócząc nogami ze smutkiem opuściłem salę. Chyba na Brutalu nawet zagrali pięć czy dziesięć minut dłużej, mimo że niby realia festiwalowe zmuszają do krótszych występów. Spodziewałem się godziny, może godziny z haczykiem. Wielka szkoda – choć dwa, trzy dodatkowe utwory aż się prosiły.

Na MORGOTH było nieco luźniej. Początkowo mnie to zdziwiło, ale ostatecznie pomyślałem sobie, że to właśnie INCANTATION od kilku dekad prowadzi nieustępliwie swoją death metalową krucjatę, a Niemcy dopiero kilka lat temu powrócili po latach niebytu i zdradzie death metalowych ideałów, do jakiej się dopuścili za sprawą (skądinąd znakomitej) Feel Sorry for the Fanatic z 1996 roku.
Gdy zaczęli utworem otwierającym ich ostatni poreaktywacyjny album, miałem mieszane uczucia – na tle INCANTATION gitary brzmiały płasko i po prostu blado. Z każdym utworem było jednak coraz lepiej, a gdy rozbrzmiał „Suffer Life” zrozumiałem w pełni, że choć po powrocie nagrali dobry album to jednak nie umywa on się do klasyków z lat dziewięćdziesiątych. Na wysokości „Under the Surface” zatęskniłem niespodziewanie za Markiem Grewe. Z utworami ze wcześniejszych płyt Jagger radzi sobie znakomicie, ale w tych z „Odium” brakowało mi czegoś niewysłowionego i charakterystycznego dla ich poprzedniego krzykacza. Podobna myśl przyszła mi przy okazji „Resistance”. Po kolejnym kawałki z licznie reprezentowanego ostatniego albumu ruszyłem pod scenę. Zostałem nagrodzony brawurowo odegranym „Isolated”.

Niemcy zagrali naprawdę dobry koncert, zupełnie inny od dwóch poprzednich, które widziałem. Pierwszy był z oryginalnym wokalistą na Brutalu, drugi w warszawskiej Progresji już po zamianie w składzie. Wczoraj było na pewno najbardziej kameralnie i dziko, ale repertuarowo chyba trochę mniej przekonująco. Naprawdę podoba mi się ich ostatnia płyta, ale podczas wczorajszego koncertu miałem wrażenie, że te nowe utwory nie wytrzymują konfrontacji z klasykami i odbierałem trochę ten koncert tak, jakbym się opychał pączkami z dżemikami. Niby dobre, ale dżemiki najlepsze.
Niemcy nie dali ciała i zagrali około godzinny koncert, choć trochę rekompensując niedosyt pozostawiony przez poprzedników.
Po koncercie załadowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w kilkugodzinną drogę powrotną. Ja prowadziłem tylko trzy godziny z haczykiem, znajomi musieli dojechać jeszcze do Lublina. A później do domu, przebrać się, zjeść śniadanie, wypić kawę i ruszyć do pracy…
– Spędziłeś siedem godzin w samochodzie, żeby przez półtorej godziny posłuchać koncertu? – zapytał retorycznie dziś rano kumpel z pracy. Nie popukał się w czoło, ale był tego bliski. No cóż, są rzeczy, których zwykli śmiertelnicy nie zrozumieją…
Wszystko mnie boli i prawie zasypiam na siedząco, ale powiem Wam, że warto było – to był chyba mój najlepszy tegorocznych koncert.

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj