Dlaczego ANTHRAX nagrał najlepszą thrash metalową płytą ostatnich dwudziestu lat?
Gdyby mi ktoś sześć lat temu powiedział, że ANTHRAX w 2016 roku nagra najlepszy thrash metalowy album ostatnich 20 lat to zabiłbym go śmiechem. Zawsze uważałem, że ten zespół jest przeceniany, a kwalifikowanie ich do Wielkiej Czwórki Thrash metalu w moim odczuciu zakrawało na kpinę. Ok – „Spreading the Disease” i „Among the Living” podobały mi się, ale gdzie im do najwybitniejszych dzieł Nuclear Assault, Testament, Exodus, D.R.I. czy Overkill? Gdy im chociażby do najlepszych albumów Suicidal Tendencies z thrash metalowego okresu? – nie wspominając już o przedstawicielach sceny niemieckiej, czy takich cudeńkach jak Voivod czy Coroner.
Jak Metallica zbawiła Anthrax
Zawsze miałem wrażenie, że sukces ANTHRAX zawdzięcza temu małemu cwanemu Żydkowi, który zawsze wiedział kogo poklepać po plecach, z kim ustawić się do zdjęcia, gdzie bywać i z kim pić by coś dla swojej kapeli załatwić.
Wkrótce jednak stała się rzecz straszna. Ktoś nieoczekiwanie skradł Metalice instrumenty. Gdy oni zrozpaczeni zalewali się łzami, a Hetfield na akustyku komponował „Fade To Black” – pojawił się mały, wtedy jeszcze nie łysy człowiek i powiedział:
– Nie ma sprawy, możecie przecież grać na naszych instrumentach i korzystać z naszego sprzętu.
Oczywiście daleki jestem od posądzenia, że lider Anthrax mógł mieć coś wspólnego z ową kradzieżą, ale jakbym miał postawić 100 zł u bukmachera na to, że na pewno nie miał, to raczej bym tego nie zrobił.
Metallica zaciągnęła wtedy wielki dług wdzięczności, a gdy ich producent w zamian za użyczenie sprzętu zaproponował Ianowi udział w zyskach ze sprzedaży „Kill’em All”, ten stanowczo odmówił. Mały, sprytny człowiek wiedział, że są rzeczy cenniejsze niż pieniądze – znajomości i zobowiązania.
Metallica spłaciła dług – w podziękowaniu zabrała Anthrax na trasę po Europie. Wlokła ze sobą ten – powiedzmy sobie szczerze – dość przeciętny zespół. Wiem, że debiut ANTHRAX ma swoich zagorzałych fanów, a osobiście znam nawet kilku, którzy twierdzą, że to najlepsza płyta w ich dyskografii. Cóż – Joachim Löw zapewne uważa, że zapach przepoconych pachwin jest piękniejszy niż kwitnący bez. Z całym szacunkiem do jego upodobań – pozostanę jednak przy swoich.
Obiecujące początki, chude lata i wieli powrót
Scott Ian na świat patrzył zawsze trzeźwo, w lot wietrzył nowinki i trendy i w mniej lub bardziej sprawny sposób potrafił adaptować je na potrzeby zespołu. Wspomniane dwa albumy „Spreading the Disease” i „Among the Living” wyszły całkiem zgrabnie – ale gdzie im do potęgi Metallica, Slayer czy Megadeth. Między Anthrax, a pozostałą trójcą zawsze istniała niewyobrażalna przepaść jakościowa.
W późniejszych latach Anthrax miotał się po scenie nagrywając płyty zaledwie przyzwoite. Gdy thrash był w odwrocie szybko zatrudnił bardziej rockowego wokalistę i nagrał krążek, który mógł się spodobać fanom Soundgarden. Pamiętam jak Mystic mocno reklamował ich wielki powrót za sprawą „We’ve Come for You All”, która okazała płytą tak słabą, że gdyby była człowiekiem to należałoby ją podłączyć nie tylko do kroplówki, ale także do respiratora.
Nie wierzyłem w ten zespół – a wieść o powrocie do składu Joeya Belladonny przyjąłem z takim samym entuzjazmem jakbym się dowiedział, że Roger Milla znów będzie grał w piłkę w reprezentacji Kamerunu, a Andrzej Gołota powróci na ring i stoczy walkę o pas mistrzowski z Wojciechem Mannem.
Bez kompleksów i patrzenia w przeszłość
I znów odezwał się we mnie sceptycyzm – sądziłem, że płytę tego formatu nagrywa się raz w życiu. „Worship Music” był taką młodą gorącą laską, która przytrafiła się na imprezie panu w dojrzałym wieku. Było ciemno, ona trochę wypiła, a gdy się obudzili rano w jednym łóżku starała się być miła i kurtuazyjnie zapisała sobie numer telefonu obiecując, że zadzwoni. Wiedziałem, że nie zadzwoni i byłem pewien, że Anthrax w kolejnych latach będzie uganiał się za zwiędłymi babciami na potańcówkach w sanatoriach.
Myliłem się – ten dziarski podstarzały facet z siwym wąsem właśnie leży w łóżku z trzynastoma gorącymi laskami. W ręku trzyma szklaneczkę whisky z lodem, w ustach kubańskie cygaro i śmieje się cynicznie ze swoich rówieśników, ustawiających się w kolejce po kolejną dawkę viagry, dającej nadzieję na krótką chwilę spełnienia. Anthrax tymczasem nagrał te trzynaście utworów na „For All Kings” i przez bliską godzinę ma taką erekcję, że jakby było trzeba, to by mógł swoim fiutem zagrać z baseball. Podczas gdy inni w mniej lub bardziej udany sposób próbują przywołać chwilę dawnej świetności, ANTHRAX nie patrzy za siebie – proponując płytę świeżą, ekscytującą, pełną niewysłowionego piękna i mocy tak ogromnej, że mógłby nią kruszyć masywy górskie i kontynenty dzielić na wyspy.
Gdy napisałem na Facebooku, że „For All Kings” to najlepszy album ostatnich dwudziestu lat pojawiły się propozycje: a może Testament, a może Overkill, a może Heathen? Nie. Nie. Nie. Żaden też Megadeth, ani Slayer – Metallicę litościwie przemilczę. Wszystkie te zespoły swoje najlepsze, klasyczne płyty mają już za sobą. Dziś próbują nagrywać mniej lub bardziej udane wariacje na ich temat. Próbują ogrzać się w blasku świecy, która wypaliła się przed laty, próbują zapalić knot starej lampy, do której od lat nigdy nikt nie wlewał nafty. Choćby Megadeth – nagrał w tym roku bardzo przyzwoity krążek, ale przecież nie ma on żadnego startu do takiego „Rust In Peace” – nawet koło niego nigdy nie siedział, małym palcem u stopy nie musnął jego geniuszu. Wszystkie te zespoły są przytłoczone wspomnieniem własnej wielkości, żyją z cieniu dzieł, które stworzyli przed laty. Tymczasem Anthrax nie ma żadnych kompleksów. Nigdy nie nagrywał wiekopomnych albumów, nigdy wcześniej nie wspiął się na wyżyny geniuszu.
To nie druga młodość, to drugie życie
Kumpel swego czasu przekonywał mnie, że „For All Kings” w ogóle thrashowym albumem nie jest, bo ANTHRAX teraz gra heavy metal. Chyba za przeproszeniem dupę tego krążka słuchał, a nie uszami – bo tak mocnej i esencjonalnie thrash metalowej płyty nie słyszałem od wielu lat. Bo siła thrashu nie polega na szybkości, perkusyjnych galopadach i kąśliwych wokalizach przypominających odgłos odkręcania zardzewiałej śruby. Siłą thrashu jest jego charyzma, piękno i technika – może i kangur uderza szybciej i mocniej niż Muhamed Alli, a poetyka ruchów i bajeczna technika tego drugiego przemawia do mnie zdecydowanie bardziej. I tak jest właśnie na „For All Kings” – płycie, która muzykę thrash metalową wynosi na absolutne wyżyny.
„For All Kings” – krok po kroku
„Impaled” to patetyczny podniosły, monumentalny bitewny wstęp, będący preludium dla tego doskonałego krążka. Mistrzostwo absolutne – dla mnie osobiście to chyba najlepszy początek płyty od czasów „Anthems to the Welkin at Dusk”.
„All of Them Thieves” zaczyna się ciężkim selektywnym riffem, a Belladonna znów roztacza swój wokalny majestat jakby nie istniały dla niego żadne granice i prawa fizyki. Tu muzyka gotuje się jak smoła w kotle, a gdy Belladona krzyczy „All of, all of them thieves, All of, all of them thieves” to mi znów miękną kolana i omdlewają ręce. Co za siła! Co za przytłaczająca moc i charyzma! No i to doskonałe przyśpieszenie w połowie czwartej minuty, przeradzające się w thrash metalową młóckę zagraną z polotem i finezją! All of, all of them thieves ! No prawie łzy mam w oczach jak słyszę zakończenie tego kawałka! Mistrzostwo!
„This Battle Chose Us” z pięknym basem na początku, w który wchodzi doskonały krwisty thrash metalowy riff. Tnie żyły nie w poprzek ale wzdłuż – jak zardzewiała, ale wciąż ostra żyletka. Dwunasty utwór na płycie i jej napięcie nie spada nawet na sekundę. Ten kawałek równie dobrze mógłby ją otwierać, mógłby być singlem, mógłby mu towarzyszyć teledysk – albo mógłby być na płycie tylko on, a i tak warto byłoby ją zakupić. Od początku do końca zabójczy utwór (ach, ten riff z partią solową w połowie czwartej minuty – pokażcie mi, który thrash metalowy zespół gra dziś z takim polotem, z taką energią? Może Overkill momentami, może Exodus czy Death Angel w przebłyskach? Ale kto utrzymuje taki poziom przez całą płytę? Tylko Anthrax.
No i na koniec „Zero Tolerance” z dość niewinnym początkiem, po którym nabiera tempa, a riff, który wchodzi pod koniec pierwszej minuty jest wielkim brudnym środkowym paluchem w kierunku tych, którzy twierdzą, że na tym krążku jest mało thrashu, że jest zbyt melodyjny i brakuje mu gitarowej chłosty. Ten utwór to huragan, thrash metalowe tornado, które nie tylko wyrywa drzewa z korzeniami, ale pochłania całe miasta! Uwielbiam!
Pisząc tekst korzystałem nie tylko z ostatniej płyt ANTHRAX, ale także z biografii Scotta Iana, która okazała się bardzo interesującą i wciągającą lekturą. Nie piłem alkoholu i nie zażywałem narkotyków 🙂
Ale się kolega uzewnętrznił… 😉 Nie znam ostatnich płyt ANTHRAX, po prawdzie najnowsza, którą słyszałem w całości to "Sound of white noise". Nigdy nie byłem ich fanem, brakowało mi w tym mięcha, nie trafiali w te struny co trzeba, nie nadawali na tych samych częstotliwościach itd. Zachęcony opisem wysłuchałem "In the end" z poprzedniej płyty i… doceniam własny styl, poziom aranżacji, bogactwo riffów, dojrzałe wokale, ale… to nie mój klimat. Ostatnim kilku nagraniom OVERKILL i EXODUS jednak zdecydowanie bliżej do tego co określiłbym doskonałym thrashem granym przez weteranów. Chciałem również sprawdzić chociaż intro i pierwszy kawałek z ostatniej płyty, ale znalazłem tylko wersje koncertowe na których nic nie słychać.
Jak się tak dobrze zastanowić to żadnego tytułu bohaterów powyższego wpisu nie katowałem równie mocno co "Attack of the Killer B's". Ta kompilacja w pierwszej połowie lat 90. jakoś wyjątkowo celnie utrafiła w moje potrzeby.
Może autor napisałby coś na temat debiutanckiego mini albumu spółki SHERMANN/DENNER? To jest właśnie idealny przykład starzenia się z klasą/drugiej młodości gigantów. Od kilku tygodni nie mogę się oderwać – te 21 minut przesłuchałem już pewnie ponad sto razy. Za tydzień wychodzi pełnoczasowy debiut, którego oczekuję z dużymi nadziejami i niecierpliwością.
A tu krzepiąca dla fanów informacja:
http://www.blabbermouth.net/news/scott-ian-there-will-be-more-anthrax-records/
Z poniższego newsa: "In a 2015 interview with Overdrive, Ian said that the writing process for "For All Kings" didn't start until 2012. He explained: "We were out on the road in America on the [Rockstar Energy Drink] Mayhem tour and then back [in Europe] with MOTÖRHEAD near the end of that year. Charlie stayed home from that tour, because that's when his hand really started to become a problem, so that whole time he was home, he was working on the new material. Then in early 2013, when Frank [Bello, bass], Charlie and I got together in the jam room in my house, that's when the official writing really started for this new album."
Kto wie jak dużo fani ostatniego krążka zawdzięczają problemom z ręką Charlie'ego Benante… : )
Podpisuje się obiera ękami pod tym tekstem :). Świetna płyta i dobra książka
Sama prawda, to mowilem ja, Triceps