CANNIBAL CORPSE – Violence Unimagined

0

Chyba nie ma nic smutniejszego dla artysty, gdy z upływem lat jest coraz lepszy, a większość jego odbiorców zatrzymała się na rzeczach, z czasów gdy zdobywał pierwsze szlify.

Owszem, w muzyce zdarza się często, że eksplozja potencjału twórczego następuje w czasie młodości, a przez kolejne lata próbuje się balsamować nieboszczyka, wystawiać go wśród gawiedzi i za pomocą niewidzialnych dla niej żyłek, animować jego kończyny tak by pomyślano, że on wciąż żyje.

Masę twórców jednak przez większość swojego życia czuje jeśli nie niespełnienie to chociaż niedosyt. Jestem przekonany, że tak czuł się Lemmy nagrywając kolejne świetne albumy z masą kapitalnych utworów, by wyjść na scenę i usłyszeć jak publiczność domaga się „Ace Of Spades” albo przeczytać w jakimś magazynie opinię o tym, że „wszystkie płyty Motorhead są takie same”. To oczywiście nie spowodowało spadku popularności zespołu, ale jestem przekonany, że Lemmy chciałby żeby jego słuchacze wyjęli uszy z dupy i docenili także „Bad Magic”, „Aftershock” czy „The Wörld Is Yours” bo powiedzmy sobie szczerze – to są albumy przynajmniej tak samo dobre jak „Overkill” czy „Ace of Spades” (choć zarówno ja, jak i Lemmy uważamy, że nawet lepsze).

Nie inaczej jest z Cannibal Corpse. Ileż razy to ja słyszałem, że warte uwagi są tylko pierwsze płyty, że później to już słabiej, na jedno kopyto i wszystko takie samo. Nic bardziej błędnego. Z całym przekonaniem, jako fan zespołu od 30 lat (choć miałem chwile zwątpienia i też był czas gdy błądziłem) z całą stanowczością mogę powiedzieć, że dopiero po tych pierwszych czterech płytach zespół w pełni się rozwinął i nabrał pełnej mocy.

Problem z Cannibal Corpse jest taki, że grają muzykę gęstą, trudną i wymagającą. To niby zwykły death metal ze zwolnieniami, przyśpieszeniami, mniej lub bardziej chwytliwymi riffami, ale jednak nie do końca. Każda z płyt, którą nagrali tak naprawdę jest jest inna – choć obraca się w tej samej stylistyce i zdaje się nie wychodzić poza wypracowany styl – emanuje odmiennym klimatem i atmosferą.

To nie są albumy, które docenia się po pierwszym czy trzecim przesłuchaniem. Żeby je naprawdę pokochać trzeba wejść głęboko i mocno, przemielić kilkadziesiąt razy, rozsmakować się, okiełzać i oswoić z każdym dźwiękiem. Wtedy znika ten „typowy death metal” (jak to ich ktoś nazwał u mnie na Instagramie), ale otwierają się wrota do alternatywnego świata, takiego w którym przemoc, brutalność i siła stają się atawistyczne, a piękno i wyrafinowanie spajają się z szaleństwem w jeden organizm.

Słucham „Violence Unimagined” jak opętany. Raz za razem, od świtu do świtu. Od wczoraj czasami robię sobie przerwę na ubiegłoroczną płytę Słonia, a później znów wracam do Cannibali. A ten album rośnie i rośnie jak pompowany balon, który wciąż nie chce pęknąć. Wypełnia już całe moje mieszkanie więc stoję w samych gaciach i koszulce na balkonie i drżę z zimna. A może to nie z zimna, może to z ekscytacji?

Płyta jest absolutnie rewelacyjna, ciężka, nieludzko brutalna, ale jednocześnie niesamowicie selektywna wyważona i wręcz wyrafinowana. Wokalnie Fisher już dawno udowodnił, że jest nie tylko godnym następcą swojego poprzednika, ale bije go na głowę. Gitarowo, aranżacyjnie i brzmieniowo ta płyta jest absolutnym majstersztykiem. Swoje piętno odcisnął na niej Erik Rutan, dzięki jego grze mamy tu masę rzeczy, których w Cannibalach jeszcze nie słyszeliśmy i trzeba dodać, że to wszystko jest cholernie spójne i dopasowane. Rutan jest nie tylko świetnym gitarzystą, ale oprócz tego on naprawdę rozumie ten zespół jak mało kto i na „Volence Unimagined” w pełni to potwierdził.

Sekcja rytmiczna jest wybitna – ja naprawdę nie rozumiem zarzutów do Mazurkiewicza. Nie znam się na technicznych aspektach grania, ale gra tego gościa to serce Cannibali, serce dzięki któremu ten zespół wciąż żyje i oddycha. Bass Webstera jest tłusty i apetyczny, buduje mięsistą strukturę pod powalającymi partiami gitar i wręcz spektakularną rytmiką. Ta muzyka jest pełna, pyszna i treściwa, wlewa w duszę słuchacza gęstą substancję odżywczą pełną węglowodanów, białka, witamin i minerałów. Stymuluję pracę serca, poprawia krążenie i wzmacnie odporność organizmu.

Cannibal Corpse nagrali kolejny wielki album. Wszyscy, którzy skończyli przygodę z zespołem na „The Bleeding” powinni po niego sięgnąć by przekonać się o aktualnej potędze Amerykanów. Ja już dziś nie mam wątpliwości, że „Violence Unimagined” jest płytą lepszą niż „The Bleeding”. Wbrew kanonom, encyklopedycznym wpisom i obiegowym opiniom. Cannibal Corpse w 2021 roku jest jak George Foreman, który w wieku 45 ponownie sięgnął po tytuł mistrza wagi ciężkiej. Z tą różnicą, że Cannibal Corpse ten pas zdobyli już wiele lat temu i nigdy go nie utracili.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj