David Bowie powrócił na swoją planetę

2

Zmarł David Bowie – ikona popkultury, artysta o wielu twarzach, król Midas muzyki – czego się nie tknął zamieniał w złoto, niezależnie od konwencji, stylu czy gatunku. Jego dyskografia skrzyła się tysiącami barw i odcieni – kocham wszystko co nagrał, bo wspólnym mianownikiem jego albumów była jakość. To był facet, który nawet gdyby nagrał płytę z polskim reggae, albo album z coverami Akcentu to i tak zrobiłby to w taki sposób, że warto byłoby słuchać

Bowie był muzycznym kameleonem, który przez ponad pół wieku nigdy nie stracił aktualności. Jak nikt inny potrafił tworzyć rzeczy ambitne, wielowymiarowe i innowacyjne, a jednocześnie sprzedając ponad 150 mln płyt wspiąć się na wyżyny komercyjnego sukcesu. Karierę zaczynał w latach 60. Nie tworzył muzyki łatwej, oczywistej i komercyjnej – jego pierwszy przebój ” Space Oddity” odniósł sukces gdy powtórnie został wydany przy okazji lądowania na księżycu. Lądował tam co prawda Neil Armstrong, a nie Bowie – ale ja przypuszczam, że artysta jeśli nie był tam wcześniej, to na pewno więcej razy.
W lata 70. Bowie wszedł płytą The Man Who Sold the World (jeśli nie kojarzycie oryginału tej piosenki, to na pewno musieliście słyszeć akustyczny cover Nirvany) – na okładce 40 lat przed Nergalem David Bowie w sukience 🙂 Zresztą ten androgynizm w przyszłości jeszcze mocniej wpisze się w jego wizerunek. „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” z 1972 roku to płyta uznawana za największe dokonanie artystyczne Bowiego – wcielił się w postać kosmity, który przybyły na Ziemię i został gwiazdą rocka.

To dla mnie specjalna płyta, bo właśnie ją usłyszałem jaką pierwszą. Gdy byłem dzieckiem mieliśmy w domu radio z adapterem. Drewniana ciężka skrzynia z okrągłymi pokrętłami z otwieranym od góry wiekiem, które skrywało patefon. Mieliśmy sporo winyli, które moja matka uzbierała jeszcze przed ślubem. Głównie to były jakieś „muzyczne pocztówki” , których zawartości nigdy nie zgłębiłem, kilka albumów polskich wykonawców, kilka klasyków (Dylan, jedynka Pink Floyd) i właśnie ” Ziggy Stardust”. Ta ostatnia zainteresowała mnie najbardziej – głównie ze względu na okładkę. Słuchałem jej namiętnie, bez większej świadomości o jej wykonawcy, na długo zanim wsiąkłem w muzykę na poważnie. Uwielbiałem głos Bowiego – głęboki, przejmujący, pełen dramatyzmu i piękna.
Później nasz gramofon się popsuł, powędrował na strych, na ja na długie lata o tej płycie i jego twórcy zapomniałem. Co ciekawe – tak jak moja matka pamiętała dokładnie kiedy i w jakich okolicznościach kupowała swoje winyle (nie licząc muzycznych pocztówek, miała ich zaledwie kilkanaście), tak zupełnie nie miała pojęcia skąd się ten Bowie u nas w domu pojawił. Wiele lat później dogrzebałem się na strychu do pokrytych kurzem płyt, ale Ziggy’ego już nie znalazłem. Pojawiło się przypuszczenie, które po latach zmieniło się w pewność, że ten album któregoś mglistego poranka przyniosły do naszego domu obce istoty,  z latającego spodka, który na chwilę wylądował na dachu naszego domu.

Gdy byłem już w podstawówce próbowałem Bowiego zgłębiać, ale niespecjalnie mi szło a gdy zacząłem słuchać cięższej muzyki artysta ten poszedł w zupełną odstawkę. Wpadła mi w ręce swego czasu kaseta z „Lets’s Dance”, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że to muzyka nie dla mnie i Bowie zaczął poruszać się w zupełnie mi obcej przestrzeni muzycznej. Wróciłem do niego dopiero w okolicach roku 1998 kiedy Marylin Manson wydał płytę „Mechanical Animals” przesyconą Bowim z glamowego okresu. To był jakiś impuls i początek poszukiwań w przepastnej dyskografii tego artysty. I tak rozsmakowuję się w nim od tych 18 lat i z upływem czasu coraz bardziej uczę się rozumieć jego niesamowitą twórczość.
Gdy po dziesięcioletniej przerwie, w 2013 roku powrócił z doskonałą płytą „The Next Day” zrozumiałem, że to artysta ponadczasowy. Przyjąłem ten krążek na kolanach i chyba wpisałem go do najczęściej słuchanych płyt ostatniej dekady. Zresztą, w ciągu ostatnich 5-6 lat faza na Bowiego wróciła mi w zwielokrotnionej formie – uzupełniłem całą jego dyskografię na CD i chyba nie było miesiąca, żeby jakaś jego płyta u mnie nie poleciała. Czekałem na nową płytę jak Izraelici na mannę z nieba, a mój apetyt był podsycany przez absolutnie genialne utwory, które pojawiły się na Youtube. W dniu premiery zamówiłem „Blackstar” zarówno na CD jak i na winylu. Zanim listonosz przyniósł mi te płyty David Bowie zmarł.

Jeszcze nie oswoiłem się ze śmiercią Lemmego, a tu już odszedł kolejny, niezwykle ważny w moim życiu muzyk. Jeden z największych twórców muzyki rozrywkowej – geniusz, który potrafił podnieść ją do rangi sztuki. Kosmita, który nauczył się być człowiekiem, ale nigdy nie przestał być sobą. Ostatnie dziecko Kryptonu, które wolało tworzyć muzykę niż w niebieskim stroju i czerwonej pelerynie ratować świat.
On nawet umierał pięknie. Miałem łzy w oczach gdy po raz pierwszy zobaczyłem ten teledysk. Teraz zrozumiałem go w pełni i pojąłem, że można nie tylko pięknie żyć, ale i pięknie umrzeć.

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj