DEATH: Humanitarny death metal

    0

    W czasach przeinternetowych źródła muzycznego poznania czasami bywały zaskakujące. O Napalm Death dowiedziałem się z „kostki” dziewczyny, która wsiadła do tramwaju, którym akurat jechałem. O płycie „Human” z koszulki jakiegoś chłopaka, którego spotkałem na ulicy. Ta okładka była o wiele bardziej intrygująca niż obrazki gore zdobiące albumy z brutalną muzyką. Wydawało mi się, że to już jakaś wyższa szkoła jazdy i to zapewne nie tylko w odniesieniu do oprawy graficznej krążka

    Kasetę DEATH „Human” jako pierwszy zakupił kolega. Szarpnął się okrutnie bo wówczas nie mogliśmy jej dostać w żadnej pirackiej wersji i trzeba było zapłacić za wydanie z Metal Mind Production. Trzydzieści osiem tysięcy złotych ta przyjemność kosztowała – tyle co dwie, trzy kasety pirackie. Kolega był jednak ze swojego zakupu cholernie dumny – nie dość, że miał ostatnią płytę DEATH to jeszcze w tak wypasionej formie. Aż ręce nam się trzęsły jak przed sklepem po raz pierwszy oglądaliśmy wkładkę z tekstami.
    – O kurde, jaka długa!
    – Teksty wszystkich utworów!
    Podniecenie było chyba większe niż gdy kilka lat wcześniej w krzakach pod domem parafialnym oglądaliśmy niemieckie czasopisma pornograficzne, które jeden z kolegów z klasy znalazł u ojca w garażu.
    Dystans pomiędzy przystankiem autobusowym a domem mojego kumpla pokonaliśmy w takim tempie jakbyśmy mieli rozwolnienie i śpieszyli się do toalety. Całkiem prawdopodobne, że mieliśmy też takie wyrazy twarzy. Poczerwienieli, usta zaciśnięte, wzrok rozbiegany. Wpadliśmy do jego pokoju jak strażacy do płonącego mieszkania i zaatakowaliśmy magnetofon jak alkoholicy flaszkę wódki. Dźwięk na cały regulator, kumpel naciska przycisk „play”, siadamy na podłodze, zaciskamy ręce w piąstki, wstrzymujemy oddechy.

    Pierwsze refleksje

    Perkusja dobiega jakby z oddali, ale z każdą sekundą zbliża się do nas aż czujemy na twarzy powiew od pałeczek przecinających powietrze. Gitara czysta, sterylna, precyzyjna. Wokale – charakterystyczne dla Chucka, ale jakby bardziej wyważone, choć wciąż pełne jadu. Solówki zagrane z rozmachem i finezją. Brzmienie krystalicznie czyste, potężne, selektywne, krystaliczne „Flattening of Emotion” urywa się jakby w niedopowiedzeniu. Ufff! Wypuszczamy powietrze.
    – Kurwa! – ocenia kolega.
    – Ja pierdolę! – dodaję skwapliwie.

    Zaczyna się drugi kawałek – wspaniały riff przecina powietrze w pokoju, bass bulgocze, wchodzą wokale. Z trudem przełykam ślinę, czując suchość w gardle. I w czterdziestej piątej sekundzie ten przetworzony wokal, jakby odgłos jakiejś obcej cywilizacji. Ocieram spocone dłonie o dywan. ”Will be there”… chcę coś powiedzieć, patrzę na kolegę. Ten kładzie palec na ustach.
    Słuchamy. „Suicide Machine” – ekspresja i pasja bije z tych wokali, bass pobrzmiewa cudownie i znów ten kosmiczny przegłos, a później krystalicznie czyste precyzyjne gitarowe riffy jak skalpel chirurga.
    – Ja pierdolę – wyrzuca z siebie kolega w przerwie pomiędzy utworami.
    – Kurwa! – przedstawiam swój punkt widzenia.
    „Living hell” – słyszę frazę w kolejnym utworze. Powtarzam w myślach bezgłośnie poruszając ustami. Boję się wydać z siebie choćby sylabę by nie uronić żadnego dźwięku, żadnego trącenia struny czy uderzenia w werbel. Kumpel otwiera książeczkę. Wpatrujemy się w tekst jak ksiądz w Biblię podczas niedzielnego kazania.
    – Kurwa! – kwituje kolega kolejny utwór.
    – Ja pierdolę! – daję popis swojej erudycji.

    Drugie refleksje!

    Na zbudowanie zdania nie ma czasu bo zaczyna się kolejny utwór. „Secret Face” znów powtarzam bezdźwięcznie poruszają ustami. Partia solowa Schuldinera obłędna, piękna, kojąca, wyrafinowana. Gdy wchodzi riff kolega zaczyna potrząsać głową, ale powoli i nieśmiało. Bojąc się by szelest włosów przesuwający się mu po uszach nie zakłócił dźwięku. Ta muzyka jest niewiarygodnie czysta, wypieszczona, pulsuje ogromną mocą, zdającą mieć swoje źródło gdzieś w innym wymiarze i w innej rzeczywistości.
    – Kurwa!
    – Ja pierdolę.
    „Lack of Comprehehension” zaczyna się jak ballada, ale ta gitara znów ma jakiś kosmiczny klimat, a bas brzmi jako oddech obcego, który właśnie przybył z innej planety i niewidzialny dla naszych oczu usiadł z nami przed magnetofonem. I gdy wchodzi riff czuję jak robi mi się zimno, a skóra na głowie mi cierpnie.
    – O kurwa! – nie wytrzymuję.
    Kolega znów kładzie palec na ustach i patrzy na mnie jakbym był księdzem i właśnie podczas kazania założyłbym na ołtarz ubłocone buty i zapalił papierosa. Gdy przemyka partia solowa sam jednak nie wytrzymuje i rzuca:
    – Ja pierdolę!

    Deathmetalowy majstersztyk

    Kolejny utwór, znów kosmos, wyrafinowanie i precyzja – wydaje się jakby każdy instrument brzmiał oddzielnie, ale jakimś cudem razem tworzą misterną całość, przemyślaną, wirtuozerską, łamiącą wszelkie stereotypy. To jest muzyka jakiej wcześniej nigdy nie słyszeliśmy – jakiś nowy gatunek death metalu. Muzyka, która wspięła się na wyżyny kunsztu kompozytorskiego, realizatorskiego i wykonawczego. Wydaje nam się, że DEATH tą płytą przeniósł nas do całkiem innego świata i wyprzedził całą konkurencję o kilka długości. Inne zespoły z epoki kamienia łupanego zaczęły przechodzić do epoki kamienia gładzonego, podczas gdy Death stworzył zastawę z chińskiej porcelany, zachwycającą kobaltową dekoracją podszkliwną.
    Instrumentalny „Cosmic Sea” sprawia, że otwieramy usta tak szeroko jak te dziewczyny na zdjęciach z magazynu oglądanego w krzakach pod domem parafialnym. Zaczynam się zastanawiać czy DEATH wciąż gra death metal – przyglądam się okładce i dostrzegam, że krzyż w logo nie jest już odwrócony a pajączek zniknął. Nie krzyczę jednak „zdrada!”. Odbieram to jako krok naprzód, ku dojrzalszej formie przekazu – mam wrażenie, że dzięki tej płycie death metal właśnie wyszedł z piwnicy i wkroczył na salony. Warstwa instrumentalna tej płyty jest dla mnie tak olśniewająca, że mam wrażenie, że stworzyli ją muzycy z najwyższej półki – tacy, którzy równie dobrze mogliby nagrywać muzykę filmową, jazz, rocka progresywnego czy muzykę klasyczną. Grają jednak death metal ze względu na swój kaprys i ekscentryczne usposobienie.
    Gdy płyta dobiega końca patrzymy na siebie oszołomieni. Czas na refleksję, podsumowanie i podzielenie się swoimi przemyśleniami.
    – Kurwa, ja pierdolę – mówi kolega.
    – Zajebiste – uzupełniam jego wypowiedź.
    – To najlepsza płyta jaką w życiu słyszałem – nie ma wątpliwości kumpel.
    – Z dobry rok trzeba będzie jej posłuchać, żeby ją dobrze poznać – diagnozuję.
    Włączamy kasetę ponownie. Tym razem do drugiej kieszeni wsadzamy pustą kasetę BASF, na którą dokonujemy kopii dla mnie. Nie ma mowy bym mógł wrócić do domu i zasnąć bez tych dźwięków. Nie mam wątpliwości, że to płyta, której będę słuchał do końca życia.

    W różnych formatach, w różnych wydaniach

    Wkrótce zakupiłem sobie kasetę – udało mi się znaleźć tańszego pirata. Po jakimś czasie zakupiłem wersję z Metal Mindu, a następnie kupiłem sobie na CD pirackie wydanie. Później wpadła mi ręce wschodnia licencja. Po latach nabyłem pierwsze wydania oraz zakupiłem wersję japońską.
    Kilka lat temu kupiłem reedycję wzbogaconą o bonusową płytę z wersją instrumentalną. Któregoś dnia gdy nikogo nie było w domu włączyłem i urządziłem sobie karaoke. Następnego dnia sąsiadka powiedziała mi, że cieszy się, że zdecydowaliśmy się na psa, ale nie powinniśmy zostawiać go samego w domu bo strasznie wyje.
    Po latach trochę inaczej patrzę na ten album – cenię go i pozostał mi do niego straszny sentyment. Jednak z z perspektywy czasu uważam, że to nie tylko nie jest najlepsza płyta jaką w życiu słyszałem, ale to nawet nie mój ulubiony krążek Death. Na kolejnym poszli jeszcze dalej i zagrali muzykę jeszcze ciekawszą, natomiast na poprzednich jest więcej feelingu, ekspresji i dzikości. Gdybym miał wskazać swój ulubiony Death to byłoby mi trudno – pewnie dlatego, że tak różne płyty nagrali i każda z nich imponuje trochę inną ekspresją i innymi środkami wyrazu. 

    Pożyteczny szkodnik

    Apogeum techniki i kompozycyjnego wyrafinowania to dla mnie „Individual Thought Patterns”, „Spiritual Healing” kocham za połączenie muzycznej erudycji z dzikością i pierwotnym gniewem, debiut kocham za ekspresję, toporność, siłę, szaleństwo, nieokiełznanie i agresję.
    Każda z płyt Death jest wyjątkowa, każda zasługuje na uwagę.
    „Symbolic” to album szkodnik – nie dlatego, że coś w niej nie gra, ale ze względu na to, że pociągnęła za sobą rzeszę naśladowców, którzy całkowicie wypaczyli ideę śmierć metalu. Powstała cała masa technicznych, bezdusznych, plastikowych, wymuskanych płyt, które zatraciły to co w tej muzyce najważniejsze – ekstremalność i szczerość. A „Human” w chwili premiery posiadał obie te cechy i jeszcze o wiele więcej.
    Nawet jeśli się nie lubi tego typu granie absolutnie nie powinno się go deprecjonować, a tym bardziej nie powinni tego robić ci, którzy nie doświadczyli tej muzyki w chwili gdy ona powstała i oceniają ją w oderwaniu od kontekstu tamtych wspaniałych, cudownych lat gdy death metal był muzyką świeżą, oryginalną, ekscytującą i skrzącą się tysiącami barw i odcieni, milionami smaków i zapachów.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj