Death metal, koszykówka, Depeche Mode i aerobik na balkonie

0

Czasami człowiekowi zmienia się perspektywa. Gdy na początku lat 90. zacząłem śmiało wchodzić w death metalu uznawałem za właściwie, by dzielić się nim z całym światem. No może nie całym, ale chociaż z wioską, w której mieszkałem.

Mój ojciec kiedyś wymyślił, że fajnie będzie jak nad garażem powiesi mi kosz. Może widział taki obrazek gdzieś na filmach, może miał nadzieję, że grając w koszykówkę szybciej i bardziej urosnę? Nie mam pojęcia, bo koszykówka zawsze była dla mnie najmniej interesującym sportem na świecie. Serio, do dziś wolałbym obejrzeć wyścigi w workach niż mecz koszykówki. Nie pałając miłością do tego sportu oczywiście nigdy w tę koszykówkę nie grałem. A przynajmniej nie grałem dla przyjemności, bo w czasach ogólniaka koszykówka wzięła odwet i wypierając moją ukochaną piłkę nożną zdominowała lekcje w-fu.
I ta obręcz kosza wiszącego nad drzwiami do garażu pewnie pozostałaby nietknięta, a wisząca pod nią biała siatka miałaby szansę poruszyć się tylko na wietrze. Tak się jednak nie stało! A wszystko dzięki death metalowi!
Gdy w poszukiwaniach muzyki coraz gwałtowniejszej, szybszej, brutalniejszej i nieludzko złowrogiej odkryłem najpierw Napalm Death, a chwilę później Death, Cannibal Corpse, Obituary i Decide uznałem za konieczne zademonstrowanie światu swojej miłości do metalu! Jak to najszybciej zrobić? Nie miałem kasy na glany, skóry i koszulki, a włosy rosły mi wolno. Wpadłem więc na pomysł, że będę ten death metal puszczał głośno na całą okolicę, tak jak robili to panowie na pobliskiej budowie, rozkręcając na full disco polo.
Oczywiście nie oczekiwałem, że sąsiedzi wyskoczą z domów i rzucą się do mnie pytając: „Cóż za to za piękna muzyka?”, „Gdzie można takie kasety kupić?”, albo zaczną sobie malować na ogrodzeniach logotypy zespołów death metalowych. W swojej ułańskiej fantazji 13-latka chciałem ich zderzyć z piekłem. Pragnąłem by usłyszeli dźwięki, które napełnią ich dusze trwogą i wypróbują sprawność ich zwieraczy. Chciałem by w sąsiednim sadzie pogniły jabłka i uschły drzewa, by woda w pobliskiej studni zmieniła się w jad węża, by pospadały przelatujące ptaki, a niebo nad mym domem przybrało barwę szkarłatu.
Gdy byłem sam w domu stawiałem nieraz głośniki mojego ojca na parapecie otwartego okna, przekręcałem dźwięk na full i zanim płyta zaczynała grać wyskakiwałem szybko przed dom z tą samą ekscytacją, którą czułem gdy kiedyś odpaliliśmy z kumplem petardę w szkolnej łazience i ewakuowaliśmy się oknem na chwilę przed jej wybuchem. Muzyka wyrzygiwana z głośników wypełniła całe podwórko, a ja dumny i blady, czując drżenie chudych nóżek stałem przed garażem na podjeździe, jak skąpany we krwi wojownik nad truchłem podległych wrogów. Ale głupio było tak stać bez sensu, bo ktoś gotów pomyśleć, że po szczeniacku popisuję się muzyką. Brałem więc piłkę (taką do nogi), kozłowałem i bezskutecznie próbowałem trafić nią do kosza.
– Co to za potworność? – zapytał kiedyś sąsiad przyczajony pod drzewkiem w swoim sadzie. – Straszna maszyneria – skwitował.
– Deicide! – odrzekłem z dumą, wyskoczyłem i zaliczyłem pierwszy (i chyba ostatni) w swoim życiu rzut za trzy punktu.
Sąsiad nie popłakał się, nie przestraszył, ani nie pobiegł do domu uprać majtek. Po prostu pokiwał głowę ze zrozumieniem, uśmiechnął się dobrotliwie i nieśpiesznie się oddalił. Sąsiedzi mieli w głębokim poważaniu moją muzykę, wcale ich nie interesowało co tam za płotem łomocze, nie degustowało, ani nie szokowało. Niektórzy mogli myśleć, że mój ojciec dociera krajzegę, albo poszły mu zawory w maluchu.
Po latach śmieję ze swojego gówniarstwa, ale jednocześnie staram się usprawiedliwiać młodym wiekiem. Dziś czasami zdarza mi się puścić muzykę nieco głośniej, ale nie na tyle głośno bym sam musiał przed nią uciekać. Gdy nieco podkręcam potencjometr zamykam wcześniej okno by swoją muzyką nie naruszać komfortu sąsiadów. I pewnie o tych swoich dziecięcych wybrykach bym sobie dziś nie przypomniał gdyby nie…
Budzę się koło południa,bo położyłem się późnym rankiem i słyszę łomot muzyki.
„Jebane Depeche Mode!” – myśl z czasów dzieciństwa rozkleja mi powieki, ale po chwili się zupełnie rozbudzam i reflektuję, że przecież mam płyty Brytolii na półkach i nie darzę ich już taką nienawiścią jak przed trzydziestoma laty. Muzyka dudni, ja parzę kawę i z ciekawości wychodzę z kubkiem na balkon, by sprawdzić czy w bloku obok nie dobudowują piętra i murarze nie zaczęli swej pracy.
Na balkonie naprzeciwko widzę jednak kobietę. Głośniki wystawiła na parapet otwartego okna i udaje, że ćwiczy aerobik. Stoi w rozkroku i majta swój odwłok na lewo i prawo, później przez chwilę odwraca się do mnie plecami i wypina w moim kierunku pośladki. Znów odwraca się do mnie twarzą, zarzuca girę na balkonową balustradę i dogina się głową do kolana. Stoję z kawą w ręku w samych gaciach z szeroko otwartymi ustami i tylko gorący kubek, który zaczyna parzyć mnie w palec sprawia, że zaczynam wierzyć, że to nie sen. Kobieta udaje, że mnie nie widzi i dla odmiany zarzuca drugą nogę na balustradę.
I feel you
Your sun it shines
I feel you
Within my mind
Nie kiwam głową ze zrozumieniem i nie uśmiecham się dobrotliwie jak mój sąsiad przed trzydziestoma laty. Amatorka aerobiku przy muzyce o natężeniu kruszącym ściany blokowiska nie ma 13 lat, ale dobrze po 50. Uciekam do domu i szczelnie zamykam za sobą drzwi. Zasuwam zasłony i biegnę do łazienki. Kawę wypiję w wannie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj