Nie byłem nigdy zagorzałym fanem DEF LEPPARD, ale tak się jakoś złożyło, że w czasach młodości wciąż ten zespół gdzieś napotykałem i w efekcie mam całkiem spory sentyment do tej grupy. I to właśnie ze względów sentymentalnych nabyłem ich ostatnią płytę
Zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej – gdy zacząłem słuchać metalu, to prawie jednocześnie stanąłem w wyścigu słuchania rzeczy jak najmocniejszych i jak najbardziej ekstremalnych. Zupełnie inaczej niż mój kumpel z ławki, który upodobał sobie kilka kapel takich jak Iron Maiden, Guns n’ Roses czy właśnie Def Leppard i nigdzie się w swoim muzycznym rozwoju nie śpieszył. Nie śpieszył się do tego stopnia, że do dziś tych kapel na pewno wciąż słucha. To właśnie on kupił na kasetach z TAKT-u dwie płyty „On Through the Night” oraz „High n Dry”. Gdy je od niego pożyczyłem i przesłuchałem nie byłem pod największym wrażeniem – bardziej wówczas interesował mnie Slayer, Sepultura i płyty pierwszych zespołów death metalowych, które wpadały w moje ręce. To co mnie najbardziej w Def Leppard urzekło to fakt, że ich perkusista nie miał jednej ręki. Facet był dla mnie superbohaterem.
Siła sentymentu większa niż uprzedzenia
Kumpel był Def Leppard zachwycony także ze względów muzycznych i wkrótce kupił kolejne dwa albumy Brytyjczyków: „Pyromania” i „Hysteria”. Za ich sprawą całkowicie utwierdził się w przekonaniu o wielkości tej grupy, a ja całkowicie się do nich zniechęciłem, uznając, że właściwie najlepszy jest debiut, bo najbardziej czadowy i brzmiał najsurowiej. Układ był taki, że gdy kolega do mnie wpadał to katowałem go death metalami, a jak ja byłem u niego to włączał Def Leppard. Z czasem nie tylko się do tej grupy przyzwyczaiłem, ale o zgrozo zacząłem przyłapywać się na nuceniu niektórych kawałków. Na szczęście talent muzyczny mam na tyle duży, że nikt nie byłby w stanie mnie zdemaskować.
No a później było słuchanie, wówczas rockowego, radia WAWA i poznawanie nowych zespołów – nie tylko tych najcięższych. Nałogowo wówczas słuchaliśmy Z-Rock 50, które w piątek od 20 do północy prowadził Robert Kilen. A, że były to czasy w okolicach premiery „Adrenalize” to często utwory z tego albumu się napotykało. I tak się rodzą sentymenty. Gdy już dorosłem i dojrzałem do tego, że muzyka nie jest tym lepsza im szybsza i brutalniejsza, zrobiłem zwrot ku bardziej klasycznemu graniu, zanurzając się po uszy w NWOBHM. Nie pominąłem również DEF LEPPARD – z przyjemnością i sentymentem wróciłem do ich płyt, zakupiwszy je na CD. W zakupowym szale zrobiłem nawet więcej – kupiłem sobie także te późniejsze krążki, które jak się okazało, nie były dziełami najwyższych lotów.
Dziś słucham rzadko Def Leppard, ale nieraz mnie na takie klimaty weźmie. Gdy usłyszałem pojedyncze kawałki z ubiegłorocznej płyty, stwierdziłem, że kroi się powrót na miarę „Saints Of Los Angeles” Motley Crue. Odwlekałem zakup „Def Leppard”, bo to przecież nie pierwsza potrzeba i spokojnie można było poczekać aż jej cena spadnie o połowę. Cena jeszcze nie spadła, ale ja już nie wytrzymałem i dołączyłem ten album do swojej kolekcji. Słucham właśnie i cóż – nie jest to killer na miarę wspomnianego powrotu Motleyów – płyta nie poraża, jest nierówna i słucha się jej ze zmienną przyjemnością.
„Def Leppard” – utwór po utworze
Otwierający „Let’s Go” z mocnym, energetycznym riffem przywodzi na myśl wspomnienie klimatów z „Hysterii”. Dużo melodii, charakterystyczne wokalizy, chóralnie, przebojowo. Dobrą passę kontynuuje czadowy „Dangerous”, który zdaje się sięgać jeszcze głębiej do korzeni def leppardowego grania.
Jednak już kolejny „Man Enough” jest jaki kij wsadzony w szprychy rozpędzony wehikuł czasu i proponuje zupełnie coś innego – popowe i nieco funkujące klimaty z mocno zarysowaną linią basu i minimalistycznym riffem, który tylko sygnalizuje swoją obecność, ale się nie rozwija i nie rozpędza. Trochę zaskakujący utwór, ale ma swój urok i przywodzi mi skojarzenie z „Another One Bites the Dust” Queenu.
Gorzej jest z „We Belong” – łzawą balladą zajeżdżającą trzecioligowym hair metalem, sprzed trzydziestu lat, nagrywanym przez zespół stworzony dzięki castingowi zorganizowanemu dla potrzeb MTV. Def Leppard niby na swoich klasycznych płytach nie stronił od ckliwych ballad odwołujących się do prostych emocji i uczuć, ale miały one charakter i coś co pozostawało po ich wybrzmieniu. Po „We Belong” pozostają tylko otwarte usta, zastygłe w przeciągłym ziewaniu.
Dużo zgrabniej prezentuje się „Invincible” – jest w tym utworze jakiś nerw i lekkość z jaką wypływa melodia. Refren płynie dość wartko, a wokale – choć oczywiście def leppardowo słodkie, są dość urokliwe i przyjemne. Niestety nic po nim nie pozostaje – ot taka przyjemna, ale mało wyrazista papka, która mogłaby posłużyć jako soundtrack do jakiegoś amerykańskiego filmu klasy Z z połowy lat osiemdziesiątych.
„Sea of love” sprawił, że po raz pierwszy z niepokojem spojrzałem na wyświetlacz odtwarzacza i zacząłem się zastanawiać czy słuchając tej płyty nie zdradzam przypadkiem skłonności sadomasochistycznych.
„Energized” znów jest syntetyczny, gitarowo oszczędny i minimalistyczny w warstwie rytmicznej. Na pierwszy plan wysuwają się melodyjne zaśpiewy. Trochę irytujący, ale ma w sobie czystość i elegancję, która działa na mnie jak awiomarin i zapobiega zabrudzeniu kanapy.
Sytuację ratuje „All Time High”, proponując mocniejsze, energetyczne hard rockowe granie. To przyjemny utwór ale brakuje mu jakiegoś pazura, czegoś co ukąsiłoby jak komar, spowodowałoby nieznośne swędzenie, zaczerwienienie, a w rezultacie krwawiącą i trudno gojącą się rankę. Bo przecież taką siłę miał kiedyś Def Leppard, a talent tej grupy do komponowania przebojowych piosenek zapewnił im dużą popularność i miliony sprzedanych albumów.
„Battle Of My Own” zaczyna się akustyczną gitarą i żarliwym śpiewem, ale nie rozwija się z tego nic co chwytałoby za serce.
Broke 'n’ Brokenhearted też nie łamie serca – ot solidny soft hardrockowy utwór, który usłyszany w radiu nie sprawiłby, żebym zmienił staję, ale nie jestem pewien czy chciałbym pogłośnić.
Podobają mi się ślizgające gitary, ekspresyjny riff i partie solowe w „Forever Young”. Ten utwór wybija się ponad przeciętność tego krążka, ale nie sądzę by na dłużej zapadł w pamięci.
„Last Dance” jest jak mój wolny taniec z koleżanką, podczas balu karnawałowego we wczesnych latach podstawówki. Staliśmy z pół metra od siebie, ja dotykałem koniuszkami palców jej talii, a ona moich ramion. Kręciliśmy się w kółko z taką gracją jakbym ja utykał na jedną nogę, a ona miał za ciasne buty. Ani razu na siebie nie spojrzeliśmy. Powiedzieć o „Last Dance”, że jest dobrą balladę to jak stwierdzić, że na wspomnianym balu w namiętnym tańcu z kobietą doznałem seksualnej inicjacji.
Na tym tle przedostatni na płycie „Wings Of An Angel” lśni jak złoto – zwarty, przebojowy, zagrany z rozmachem. Kluczowe jest tu jednak „na tym tle”.
Album wieńczy „Blind Faith” – kolejna ballada z mocno wyeksponowanymi partiami wokalnymi – niby rozbudowana i wielowątkowa – ale zamiast chwytać za serce jest jak glut w nosie, którego ma się ochotę wysmarkać.
I koniec ścieżki zdrowia
Diagnoza jest smutna
Patrzę na sentymentalną okładkę i się zastanawiam jak to jest – czy Def Leppard jest dziś jak sflaczała podstarzała matrona, która resztki przemijającej urody popsuła botoksem i kilogramem tapety na twarzy, czy może dla takiej muzyki czasy są zupełnie niesprzyjające. Może Def Leppard jest jak kobieta o rubensowskich kształtach, która w XVII wieku podsycała zmysły mężczyzn, a dziś wywołałby niesmak paradując po plaży w dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, albo wręcz interwencję ekologów, którzy chcieliby zepchnąć ją do morza?
Może gdybym usłyszałem utwory z ostatniej płyty 2121 razy w radiu, zobaczył parę teledysków, motywy z tych piosenek przewinęłyby się w jakimś fajnym filmie, a ja jeszcze pomiętosiłbym przy nich którąś z koleżanek podczas szkolnej potańcówki, to przychylniej bym spojrzał na ten album?
To pytanie, na które odpowiedzieć jest niezwykle łatwo. Wystarczy prosty eksperyment, który przeprowadziłem.
Gdy tylko „Def Leppard” się skończyła, włączyłem sobie „ Pyromania” i cóż…. to nie jest kwestia sentymentów czy promocji. Różnica jakościowa między tymi krążkami jest tak duża jak różnice pomiędzy urodą Moniki Bellucci, a mamą Sylvestra Stallone. Nie sposób ich nie dostrzec, nawet przy słabym świetle i po alkoholu.