Pierwsza z tegorocznych mniej oczywistych perełek death metalowych. Amerykański DIPYGUS pod koniec stycznia wydał swój drugi album studyjny „Bushmeat”.
I to jest moi kochani sztos absolutny – płyta, która z jednej strony nawiązuje do estetyki gore, składa hołd takim zespołom jak Impetiego czy Autopsy, z drugiej zaś wydaje się w tym swoim przekazie mniej dosadna, idąca w kierunku surrealistycznego horroru, efemerycznych doznań, których możemy doświadczyć w tej nieuchwytnej chwili gdy już nie śpimy, ale jeszcze się nie obudziliśmy. Ta muzyka czasem zwalnia snując klimatyczną, przerażającą opowieść, pełną rozedrganego piękna, które pulsuje wzbierającym niepokojem i rodzącą się trwogą.
Brzmienie gitar jest czyste i selektywne, partie rytmiczne tworzą solidny kręgosłup, ale nie są zbyt ordynarne ani surowe – wokal pełen zohydzenia i odrazy. I choć nie brakuje tu potężnych, chwytliwych i powalających riffów, których miejscami nie powstydziłaby się sama Necrophagia, to najpiękniejsze na tej płycie są te chwile, gdy muzyka rozpływa się w zupełnie nieoczywistych harmoniach, oblepia, tłamsi, mami, wciąga do swojej króliczej nory, w której świat jawi się zupełnie inaczej niż ten, do którego przywykliśmy. Świat, w którym dzieci w przedszkolu robią origami z ludzkiej skóry i łańcuchy na choinkę z wnętrzności rozkładających się trupów.
Nie oczekujcie jednak jakichś dziwadeł i jazdy na niebieskim kucyku w basenie wypełnionym budyniem przy sypiących się z nieba konfetti z suszonych skórek po łuskanym bobie. Czasami jest trochę dziwnie i niebezpiecznie, ale wszystko w ramach death metalowego teatru. Żadnych twardych narkotyków.
Aż trudno uwierzyć, że DIPYGUS poruszając się w tak wyświechtanej estetyce zdołał stworzyć muzykę tak świeżą, miejscami zaskakującą i po całości ekscytującą. Słucham „Bushmeat” od kilku dni jak urzeczony i nie mogę przestać.