Po 22 latach od poprzedniego krążka powraca DRAGON z płytą o buńczucznym tytule „Arcydzieło zagłady”. Po pierwszych przesłuchaniu nie jestem gotów na to by określić ten album mianem „arcydziełem”, ale nie mam wątpliwości, że katowicka ekipa nagrała płytę co najmniej bardzo dobrą.
Ciężką, brutalną, zwartą, selektywną, różnorodną, z pełnymi muzycznej erudycji partiami solowymi oraz dobitnymi i wyrazistymi wokalami. Przede wszystkim jednak ten album wydaje się płynąć naturalnie, bez silenia się na modny dziś „oldschool” i bez nerwowego oglądania się na własne, klasyczne już dokonania z przełomu lat 80. i 90. Z drugiej strony Dragon nie stara się też podpiąć pod żaden z aktualnych trendów, pozostając blisko thrash metalowego rdzenia. Nawet jeśli zwalnia, łapie oddech w akustycznej przestrzeni, ba – nawet serwując, metalową balladę w postaci utworu „Czas umiera” robi to przekonująco, stylowo i niesamowitą mocą. Jon Bon Jovi może spać spokojnie, Dragon mu fanek nie odbierze.
Podobają mi się riffy, a miejscami całkowita nieoczywistość tego krążka, te wszystkie gitarowe smaczki, rytmiczne przejścia i ta romantyczna żarliwość, która bije z gry Jarka Gronowskiego. Słuchając „Arcydzieła zagłady” nie raz zdarzyło mi się, że poczułem delikatne ukłucie zazdrości, bo jakbym umiał to sam chciałbym tak zagrać. Wszak na tej płycie nie brakuje takich zagrywek, które powinny kłaść publikę pod sceną na kolanach. Pytanie tylko spośród kogo dziś Dragon tę publikę będzie rekrutował? Na pewno sięgną po płytę starzy fani, na pewno ludzie złaknieni dobrego polskojęzycznego metalu. Młodzież raczej się nie zachwyci, a hipsteka programowo oleje. Ba, nawet wiadro pomyj się nie wyleje, bo przecież ani nagiej kobiety na okładce, ani seksistowskich tekstów.
Czy sama dobra muzyka wystarczy by zwrócić na siebie uwagę? Szczerze w to wątpię, ale trzymam kciuki za to, żebym się mylił. I czekam na CD, bo słuchanie z pliku wav jest rzeczą obrzydliwą, nieludzką i uwłaczającą. Za tydzień premiera – mam nadzieję w jej okolicach zasiąść ponownie do tej płyty, otworzyć książeczkę z tekstami i poświęcić jej kolejne godziny, bo premierowy odsłuch utwierdził mnie w przekonaniu, że naprawdę warto.