Czy poczuliście kiedyś pragnienie krwi? Mieliście ochotę kogoś zabić? Wyrwać mu głowę potężnym podbródkowym, złamać mu kręgosłup na kolanie, albo urwać mu ręku i wepchnąć do gardła tak głęboko by się nią udławił? O tak! Mało kiedy w życiu czułem taką złość jak owego deszczowego jesiennego przedpołudnia roku 1999! Zapnijcie pasy i przygotujcie się na mrożącą krew w żyłach historię pełną przemocy i estetycznych uniesień
To był paskudny dzień – szary, bury i smutny. Niebo koloru podbitego oka, deszcz siąpił jak krew z rozbitego nosa alegrika. Jeden z takich dni, w które najchętniej zostałoby się w łóżku i nawet nie odsłaniało zasłon.
Ale ja wystroiłem się jak kornik na otwarcie lasu bo miałem spotkanie biznesowe i perspektywę podpisania intratnej umowy. Niestety w ostatniej chwili coś wypadło i mój kontrahent poprosił o przełożenie spotkania z rana na popołudnie.
Płytowa radość i ekstaza!
Chcąc wykorzystać mnóstwo wolnego czasu, wybrałem się na uczelnię załatwić jakieś papierkowe sprawy w dziekanacie. Po drodze jednak wstąpiłem do Empiku.
I wtedy niebo się rozstąpiło, wiatr przegnał deszczowe chmury odsłaniając słońce, ptaki się rozćwierkotały, a wszystkie kobiety na ulicy zrzuciły z siebie płaszcze i obnażając skąpe bikini zaczęły tańczyć brazylijską sambę.
Zapłaciłem, rozprułem folię jak Kuba Rozpruwacz prostytutkę z ubogiej dzielnicy i wrzuciłem płytę do discmana. Wyszedłem na chodnik przy skrzyżowaniu Al. Niepodległości z Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem, przeszedłem przez ulicę i zanim gitarowe dźwięki kanibali na dobre zaczęły pieścić bębenki moich uszu, stała się rzecz straszna…
Kąpiel w deszczówce, okłady z błota
Czarne bmw wyjechało zza zakrętu i wpadło prosto w ogromną dziurę w jezdni, pełną deszczówki i błota. Milion litrów brudnej, śmierdzącej brei wystrzeliło w górę jak lawa z krateru przebudzonego wulkanu. Mój instynkt pająka nie zadziałał – pogrążony w muzycznej ekstazie nie zdawałem sobie sprawy, że za chwilę to wszystko na mnie spadnie.
Chlap! Plusk! Chlup!
W pogoni za morderstwem!
– Nie okażę litości! Rozniosę tego debila! – obiecywałem sobie w duchu i modliłem się by w samochodzie nie siedział chuderlawy księgowy z klatką piersiową wielkości suszonej figi, ale ze czterech łysych karków, których torturowanie przed śmiercią zajmie mi trochę czasu i w pełni ukoi mój gniew.
Otwieram drzwi od strony kierowcy i walę kolanem prosto w twarz, wyciągam za nogi z samochodu, skaczę po brzuchu, a później kantem płytki wyrwanej z chodnika odcinam kierowcy głowę. Wtedy wysiadają z samochodu jego trzej kumple. Dobrze jakby byli uzbrojeni – kije baseballowe, łańcuchy, kastety, noże. Ruszę na nich jak byk na czerwoną płachtę torreadora. Będę brutalny jak dowcipy Karola Stasburgera opowiadane w „Familiadzie”.
Rozgrzewany zbrodniczymi myślami, będącymi połączeniem brutalności filmów gore, ekspresji gry „Mortal Kombat” z dynamikę kreskówek „Struś Pędziwiatr”, zbliżyłem się do samochodu. I wreszcie go dopadłem, dokładnie w chwili gdy zaparkował i wyłączył silnik. Szarpnąłem drzwi z werwą akwizytora handlującego rajstopami w szpitalu położniczym, gotów złapać kierowcę za szyję tak mocno, że jego głowa wystrzeli do góry jak korek od szampana w sylwestrową noc.
Podkówka kucyka Pony
I wtedy widzę szpilkę. Czerwoną szpilkę na kształtnej stopie wystawioną na chodnik. Podążam wzrokiem za tą stopą i widzę, że jej przedłużeniem jest smukła łydka przechodząca w kolano, skrywane pod czarnym materiałem sukienki, która kilka centymetrów wyżej była przykryta płaszczem. Płaszcz ciągnął się aż do białej smukłej szyi, na której osadzona była mała, zmartwiona główka z parą wielkich zielonych oczu przedzielonych lekko zadartym noskiem. Pod tym noskiem mieszkały małe czerwone usteczka wydęte w podkówkę, którą można by podkuć kucyka Pony. Ta pełna wdzięku twarzyczka wyrażała taką rozpacz i smutek, że w pierwszym odruchu chciałem jej oddać swoją świeżą zakupioną płytę Cannibali, by znalazła w niej pocieszenie.
Odrzuciłem jednak tą niedorzeczną myśl, uświadamiając sobie, że stoję jak kretyn nad tą biedną kobietą nie wykrztusiwszy jeszcze z siebie nawet jednego słowa. Na domiar złego uświadomiłem sobie, że sapię. Zieję jak pies pozostawiony w upalny dzień w zamkniętym samochodzie. Prawdopodobnie usta miałem otwarte, a na brodzie wisiał mi język.
Chlap mnie jeszcze!
– Bardzo pana przepraszam – wypowiedziała kobieta aksamitnym głosem, będącym skrzyżowaniem namiętnego szeptu z westchnieniem rozkoszy.
– Ależ nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie – chciałem odrzec w pierwszym odruchu, ale zamiast tego schowałem język i przełknąłem ślinę, która wydała mi się mieć wielkość i konsystencję piłki koszykowej, a gardło średnicę kciuka.
– Strasznie pana ochlapałam – stwierdziła kobieta i wyjęła z kieszeni chusteczkę. Nie jakąś papierową „velvet coś tam”, zakupioną w kiosku z gazetami, wyjętą spomiędzy paczek papierosów i kostek szarego mydła. Ona miała prawdziwą chusteczkę z materiału – białą, miękką i delikatnie pachnącą perfumami.
Na świecie są większe nieszczęścia
Mała podkówka konika Pony wygięła się w drugą stronę obnażając białe równe ząbki, w zielonych oczach pojawiły się iskierki radości a ja poczułem się pokrzepiony, bo smutek tej kobiety ranił mnie bardziej niż przemoczone ubranie i błoto na głowie.
Ostatecznie spotkanie miałem przecież dopiero za kilka godzin. Jak się pośpieszę to bez trudu wrócę do domu, przebiorę się i przyjadę z powrotem do Warszawy. Naprawdę nie ma czym się przejmować. To tylko woda i błoto. Ludzie umierają na raka, tracą w wypadkach najbliższych, zmagają się z niepełnosprawnością, słuchają gotyckiego metalu z growlingiem przeplatanym żeńskim sopranem… na świecie
jest tyle nieszczęść, zła i cierpienia. Nie róbmy tragedii z 50 litrów wody i 30 kilogramów błota na moim ubraniu!
I tak po kilku minutach udało mi się tą biedną kobietę pocieszyć i gdy odeszła już od samochodu, a jej parasolka zniknęła w tłumie przechodniów podążających Krakowskim Przedmieściem, odetchnąłem z ulgą w poczuciu spełnienia dobrego uczynku.
Hop do domu, w czyste ciuchy!
A gdy z niego wracałem i przechodziłem przez ulicę to robiłem to wolno i ociężale, patrząc tęsknym wzrokiem czy przypadkiem zza zakrętu nie wyjedzie kobieta o zielonych oczach i nie zechce mnie ponownie ochlapać orzeźwiającą deszczówką i aromatycznym zdrowym błotem, które lekarze gromadzą w sanatoriach i za grubą kasę z NFZ kąpią w nim emerytów.
A moje przekładane spotkanie zakończyło się bardzo owocnym zleceniem, za które kilka tygodni później nakupiłem sobie tyle płyt, że dwa razy musiałem zatrzymywać się na chodniku, żeby odpocząć i donieść je do samochodu.
kim jesteś z zawodu ?
Introligatorem 🙂