Gdy zobaczyłem logo zespołu, które w wersji metalowej mogłoby posłużyć ninja zamiast shurikenów, od razu pomyślałem, że chłopaki muszą grać thrash. Zajebisty thrash, ostry jak krawędzie ciskanych metalowych pocisków, precyzyjny jak rzut wojownika cienia. Zaraz jednak zganiałem się za te domniemania.
– Uspokój się, nie masz już 12 lat, żeby podniecać się logotypem i okładkę kapeli – myślałem rozfoliowując płytę. – Równie dobrze EXUL może zaoferować numetalowe hymny o demonach ginekomastii i przekleństwie stulejki.
Szybko jednak odetchnąłem z ulgą. Lata doświadczenia i wrodzona intuicja tym razem mnie nie zawiodły. „Path To The Unknown” to thrash w najlepszym amerykańskim stylu – potężny, kąśliwy, przemyślany i precyzyjnie odegrany, ze świetnym, wyrazistym, gniewnym, agresywnym, ale jednocześnie czytelnym wokalem. Chciałem napisać, że gość sroce spod ogona nie wypadł, ale doczytałem skład zespołu w książeczce płyty i uznałem, że to jednak nie najszczęśliwsza figura retoryczna.
Płyta wchodzi jak gorący nóż w kostkę masła, albo jak kto woli oryginalniej – krecik w świeżo zaorane pole. No dobra, wchodzi jak Maria Konopnicka do sklepu muzycznego w połowie lat 90. – śmiało, energicznie i bez wahania. Wchodzi i zostaje tam przez wiele godzin.
– Już zamykamy, proszę wyjsć – na szczęście mój odtwarzacz nic podobnego do płyty nie wypowie, bo czynny jest całą dobę.
Tak! Ta „Path To The Unknown” chwyta za serducho od pierwszego przesłuchania i po premierowym wybrzmieniu nie pozwala wyrzucić się z odtwarzacza. Pięknie tu wszystko chodzi i brzmieniowo i aranżacyjnie – EXUL celuje nie tylko w głowomachaczowe riffy, ale wpuszcza w swoją muzykę sporo naprawdę fajnego, wyrafinowanego, przemyślanego i jak na debiut – niezwykle dojrzałego grania. Solówki piękne, wysmakowane, rytmika, zamiany tempa, budowanie dramaturgi poszczególnych utworów – najwyższa klasa. Rewelacyjny debiut!