Jestem emocjonalnym żółwiem. Od góry chroni mnie karapaks od dołu plastron. Pomarszczony łeb mojej duszy mniej lub bardziej śmiało wychyla się z pancerza, reagując na zewnętrzne bodźce. Najczęściej muzyczne, bo im wierzę najbardziej.
Niosą szczere emocje, niczego nie udają i nigdy nie zawodzą. Są prawdą, nie tylko o sobie, ale także o mnie. Tą najgłębszą i nigdy niekwestionowaną. Muzyce ufam bardziej niż mógłbym kiedykolwiek zaufać drugiemu człowiekowi. Muzyka jest najbliższa mojej duszy i pozostanie ze mną na zawsze. Jeśli kiedyś umilknie, ja umilknę wraz nią.
Moja dusza, podobnie jak gady z rzędu owodniowców jest zmiennocieplna i w zależności od warunków gotowa na eksplorację środowiska zewnętrznego, hibernację lub estywację. Jak już wspomniałem, czasami łysy i niezbyt urodziwy łeb mojej duszy wychyla się z pancerza i błogo przewraca oczami. Bywa, że miarowo się kiwa i podryguje, czasami tak gwałtownie, że zaczyna przypominać śmigło i wydaje mi się, że jestem bliski oderwania się od ziemi i rozpoczęcia podniebnego lotu. Oczywiście to tylko złudzenie. Żółwie nie latają.
W odróżnieniu jednak od tych sympatycznych gadów czasami zdarza mi się coś, czego one nigdy nie doświadczą. Opuścić pancerz. Oczywiście sam tego nie potrafię, ale kilka razy w życiu udało mi się to dzięki muzyce. Łysy i pomarszczony łeb wychyla się tak bardzo, że wraz za nim podążają ramiona, przednie łapy, korpus, a na koniec tylne odnóża i mały świński ogonek, który stanowi zwieńczenie mojej duszy i z którego nie jestem szczególnie dumny.
Czuję się wtedy nagi i bezbronny, jak noworodek, które właśnie wyszedł z popękanej skorupy jaja. Bez pancerza doświadczam wszystkiego mocniej, jakby świat do mnie już nie przemawiał, lecz krzyczał, jakby dusza na zmianę pękała skuta mrozem, jednocześnie płonąc, kurcząc się i rozciągając. Wznosi się na najwyższe ośnieżone szczyty i niknie w rozpadlinach sięgających jądra ziemi.
„Deiform” wyrzuciła mnie ze skorupy. Targa moją duszą jak wiatr zeschłym liściem strąconym z drzewa. Wszystko czego słuchałem w ostatnich miesiącach i latach przestaje mieć znaczenie. Cofam się aż do premiery „Maranatha” bo to chyba ostatnia płyta, która zrobiła mi coś podobnego, choć to nie oznacza że w podobny sposób. Daleki jestem od tego by narzekać na „Hekatomb”, bo to w istocie bardzo dobry album, ale jednocześnie nie mam wątpliwości, że nowe dzieło Funeral Mist góruje nad nim pod każdym względem.
Ta płyta budzi we mnie emocje tak silne i różnorodne, że słuchając jej czuję się jak szaleniec. Jest nieludzki gniew i wściekłość, a obok niewymowne piękno i niemy zachwyt. I są takie chwile, że chce mi się płakać, wyć, szlochać i gryź ziemię. I to wcale nie dlatego, że dławi mnie rozpacz, ale dochodzą do granicy emocjonalnego napięcia, które rodzi bezsilność i pcha ku zatraceniu. Absolutnie genialna, zachwycająca, doskonała płyta! I to nie, że płyta roku 2021, bo to zbyt banalne i zbyt mało powiedziane. To płyta przede wszystkim dla mnie, to muzyka przy której przestaję być żółwiem.