Rok 1998 nie należał do najłaskawszych do thrash metalu. Dopiero gdy rok później Testament wydał „The Gathering” to coś drgnęło, a ruszyło pełną parą w nowym tysiącleciu gdy zadebiutowało masę młodych zespołów nawiązujących do klasyków, a Exodus powrócił z rewelacyjną „Tempo of the Damned”. Rok 1998 to czasy triumfy nu metalu i mówicie co chcecie, ale wielki SLAYER się w ten nu metal wpisał. Oczywiście po swojemu…
To nie tak, że SLAYER to musi być „SLAYER kurwa!” i na każdej płycie to samo, bo przecież ich muzyka zawsze ewoluowała, poczynając do ociekającego heavy metalem debiutu, poprzez furiacką intensywność „Reign in Blood” czy bardziej klimatyczne i złowrogie „South Od Heaven”. Slayer potrafił zaskakiwać kooperacjami z Ice-T czy Atari Teenage Riot. Nagrali też znakomitą płytę z coverami „Undisputed Attitude”, wskazując na swoje punkowe inspiracje i fascynacje. „Diabolus In Musica” to płyta na miarę swoich czasów – czasów, w których triumfy święcił nu metal, a zespoły takie jak Korn czy Slipknot swoimi logówkami zaczęły wypierać logówki Slayer z plecaków nastolatków.
No i giganci thrashu się w ten nu metal wpisali – oczywiście po swojemu i na swoich zasadach. Oczywiście wpisując „Diabolus In Musica” w nu metal posługuję się dużym uproszczeniem, by nie powiedzieć nadużyciem. No, ale gdybym nie dał tego prowokującego tytułu to większość z Was by tego tekstu nie czytała 🙂
Złego dobre początki
Płyta zaczyna się posuwistym, kroczącym riffem a la Flapjack, który jednak buduje napięcie i dramaturgię. Po półtorej minuty wchodzi klasyczny Slayer z intensywnymi partiami wokalnymi na pograniczu histerii i sekcją rytmiczną gnającą na złamanie karku. Do tego zamaszyście wygrana partia solowa i slayerowskie riffowanie najwyższej próby. Jest dobrze! Znakomicie. Przy pierwszej konfrontacji z „Bitter Peace” popuściłem w pampersa.
W „Death’s Head” również niewiele spuścili z tonu, choć lekko skandowane partie wokalne i łamana struktura gitar przy pierwszej konfrontacji nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Nie o takiego diabła walczyłem…
Nowoczesny czy nu metalowy?
„Stain of Mind” był pierwszym utworem, który usłyszałem z tej płyty i przyznam, że byłem nim załamany. Skakana rytmika gitar i niemal rapowane frazy wokalne sprawiły, że po raz pierwszy w życiu w kontekście Slayer nasunęły mi się skojarzenia z nu metalem. No dobrze, jest brutalnie i słychać kto gra, ale gdy po raz pierwszy usłyszałem ten utwór to aż się we mnie zagotowało. Dziś mam większy dystans, ale i tak „Stain Of Mind” zaliczam do najmniej chlubnych punktów ich repertuarze.
„Overt Enemy” też nie powala – zaczyna się powoli z dobitnymi frazami wokalnymi, zwiastuje jakieś gwałtowne rozwinięcie, ale zamiast tego mamy trochę więcej melodii i takie wyluzowane kroczenie w luźnych ciuchach w stronę skateparku. Oczywiście, że przesadzam – bo ten slayerowy riff na chwilę się pojawia, ale gdzieś w tle, przygnieciony partią perkusji – jakby to wcale nie był Slayer, ale jakaś ówczesna wariacja na jego temat – próbująca połączyć ich charakterystyczny styl z nowomodnym metalem okupującym listy przebojów i katalog wydawniczy Roadrunner Records.
Bardziej do skakania niż machania głową
W „Perversions of Pain” niby się trochę rozpędzają, ale zawodzący refren znów wprowadza jakiś bujany rytm nieco burzący na wskroś slayerowską stylistykę.
Wokale i rytmika początku „Love to Hate” znów sprawiała, że gdy przymykałem oczy to nie widziałem Slayer na scenie z gitarami, ale w bluzach z kapturami, złotymi łańcuchami na szyjach, w szerokich spodniach kończących się w połowie łydki.
Na początku „Desire” Araya mruczy jak Ciasteczkowy Potwór z Ulicy Sezamkowej, a później zaczyna śpiewać – niby po swojemu, ale z jakąś taką denerwującą płaczliwą i niemęską manierą. Utwór sprawia wrażenie, jakby miał się za chwilę rozpędzić, ale się nie rozpędza a ja znów mam wrażenie, że bardziej nadaje się do skakania niż do machania głową.
Światełka w tunelu
No i „In the Name of God” – riff pełen groove i skandujący (lub jak kto woli rapujący Araya). Zakładamy tenisówki, luźne ciuchy i skaczemy wszyscy razem. Hops! Hops! Znów widzę chłopaków w modnych czapkach z daszkami jak gestykulują rękami zamiast szarpać struny i wydobywać z nich soniczne piekło.
„Scrum” niby grzeje szybko i do przodu, ale wokal jakby zdarty, bez siły i emocji, a gdy utwór nabiera tempa to zaczyna wydawać się pusty i pozbawiony polotu.
Fajnym riffem natomiast rozpoczyna się „Screaming from the Sky”. W tym utworze jest coś mrocznego i rytualnego – ma siłę i charyzmę i choć gdzieś tam w połowie niepotrzebnie urozmaicają go jakieś dziwne pogłosy to jednak zaliczyć go należy do jaśniejszych punktów tego krążka. Kolejnym niezłym kawałkiem jest „Point” – początek szybki, intensywny bezlitosny, później niestety znów nabiera tego skandowanego charakteru i dredowo-afroamerykańskiej zadziorności. I koniec ścieżki zdrowia.
Na winylu jeszcze „Wicked”m w który wprowadza nas skoczny riff i znów mamy groove i tą numetalową agresję w nieco przetworzonym głosie i szarpanej rytmice gitarowej wspomaganej prostym bitem perkusji.
Po latach nabrałem dystansu i nie jestem w stosunku do „Diabolus In Musica” aż tak krytyczny jak w chwili jej premiery. Jednak do dziś to chyba jedyna płyta Slayer, po wysłuchaniu której nie tylko nie mam odruchu by ponownie wcisnąć PLAY, ale już pod koniec jej trwania zerkam ukradkiem na zegarek by zobaczyć czy długo jeszcze… Ale nie poddaję się, bo wciąż spotykam się z pozytywnymi opiniami o tym krążku i przynajmniej raz w roku robię kolejne podejścia. Kto wie? Może za kolejne 18 lat wreszcie ją polubię? Bez względu na to, „Diabolus In Musica” na zawsze pozostanie pierwszą płytą SLAYER, która mnie rozczarowała.