GEHENNAH: Sztuka picia

    4

    Słuchać nowej płyty GEHENNAH bez wypicia żadnego piwa, to jak obejrzeć western, podczas którego nie padł żaden strzał. Piję Muszyniankę i czuję się jakbym siedział w barze ze striptizem z oczami zawiązanymi szalikiem. GEHENNAH gra muzykę, która do piwa pasuje bardziej niż sushi do wasabi.

    Szwedzi nie rozpieszczali swoich fanów – ich poprzedni duży album studyjny ukazał się niemal dwadzieścia lat temu. Pokochałem ten zespół od pierwszej konfrontacji, choć podchodziłem do nich nieufnie, bo moda na retro granie, która nagle wybuchła w połowie lat dziewięćdziesiątych przypominała mi bardziej trądzik młodzieńczy niż epidemię Czarnej Śmierci w średniowiecznej Europie. W muzyce Szwedów wspaniałe jest to, że grają tak nieoryginalnie, że aż oryginalnie. Zresztą u nas w kraju, w pewnych kręgach zyskali status zespołu kultowego, głównie za sprawą jajcarskiego magazynu muzycznego WOLFPACK, który traktował GEHENNAH z czcią nabożną. Istniał też zespół HANGOVER, który bardzo mocno inspirował się nie tylko muzyką, ale i pijackim image Szwedów.

    Radość grania

    GEHENNAH pełnymi garściami czerpała ze spuścizny Venom, Bathory, Sodom, Hellhammer, którą mocno przyprawiała Motorhead i radosnym, rock and rollowym graniem. Jak brzmią dziś – bardzo podobnie, choć mam wrażenie, że trochę mniej zadziornie i mniej jadowicie. Wciąż słychać w tej muzyce te same inspiracje, ale chyba z jeszcze bardziej zabawowym i optymistycznym wydźwiękiem. Ta płyta jest po prostu wesoła i imprezowa – jest rock and rollowy feeling, jest punkowy brud i bluesowe wyluzowanie. Z tych dźwięków bije radość grania, która udziela się słuchaczom i sprawia, że piwa same wyskakują z lodówki, a otwieracz wychyla się z szuflady.

    Promile unoszą się w powietrzu

    Na „Too Loud To Live Too Drunk To Die” nie ma ciężkiego upodlenia alkoholem, to raczej radosne podchmielenie, po którym następnego dnia grozi najwyżej uczucie suchości w gardle i lekki ból głowy. Miałem wrażenie, że ta GEHENNAH w latach dziewięćdziesiątych była bardziej skrajna i bezkompromisowa – wówczas następnego dnia słuchacz budził się w pawiu, w obsranych spodniach i za nic nie mógł sobie niczego przypomnieć. To był czysty alkoholizm, delirium, trzęsące się ręce i zimne poty. Teraz ta zabawa jest trochę bezpieczniejsza, ale wciąż w powietrzu unoszą się promile. No i mimo, że nieoryginalnie jest bardzo oryginalnie – bo od pierwszych sekund słychać kto to gra i nie sposób GEHENNAH pomylić z kimś innym. No dobra, gdyby mi ktoś powiedział, że to reaktywowany HANGOVER to był uwierzył – tyle, że w tym przypadku kura była przed jajkiem.

    Imprezowy soundtrack 

    Cóż mogę powiedzieć – cholernie podoba mi się to radosne i bezpretensjonalne granie. Muzycznie nie ma tu wiele do odkrycia, emocjonalnych orgazmów nie przewiduję, intelektualnych uniesień tym bardziej. To po prostu fajny krążek do samochodu, doskonała muza na zakrapianą imprezę – szorstka i brzydka, ale jednocześnie pełna uroku i energii. Nie wiem czy będę do tej płyty często wracał – w tym roku pewnie nie, ale w przyszłym gdy przeproszę się piwem to kto wie czy łupnę w jej stronę bardziej łakomym uchem.

    4 KOMENTARZE

    1. Masz farta. Na moim CD trwa niecałe 2 minuty i się ucina. Na swoim FB Gehennah piszą że jakaś partia była walnięta.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj