Mógł być rok 1995 – miałem kolegę, który był bardziej black metalowy niż sam black metal. Zawsze czarne spodnie, czarne bluzy – koszulki Graveland, Burzum, Darkthrone. Człowiek urodzony dla black metalu. Któregoś dnia zaprosił mnie do siebie do domu, szukam w jego pokoju kaset ale nic nie widzę.
– Gdzie masz kasety? – zapytałem zdziwiony.
A on na to, że właściwie to nie ma – no ma Burzum ale pożyczył dziewczynie, no i jeszcze kilka przegrywanych. Wtedy rzeczywiście dostrzegłem, że na biurku w stojaczku nie dłuższym niż moje przyrodzenie znajduje się kilka kaset. Jakaś 90. BASF na której jednej strony było nagrane „Panzerfaust” a z drugiej „Dark Medieval Time”, kilka nieopisanych i ….
– Co to? – biorę kasetę do ręki. – Helloween! Toż to ten pedalski heavy metal.
– Kiedyś słuchałem jak byłem jeszcze dzieciakiem – kolega zarumienił się jakbym właśnie znalazł u niego poradnik pod tytułem „Jak odbyć seks z kozą”.
Właściwie nie wiadomo co gorsze. Heavy metal był wtedy dla nas czymś odrażającym, wstrętnym, miękkim, niemęskim – słuchanie heavy metalu było jak noszenie różowych, lateksowych pończoch pod czarnymi bojówkami. My byliśmy twardzi i ekstremalni. Kolega miał przerażenie w oczach, bał się, że zostanie zdemaskowany, wyśmiany i wyzwany od pozerów.
– „Walls of jericho”. Tyle słyszałem o tym zespole ale nie wiem jak grają – skomentowałem.
– Straszne gówno, weź sobie tę kasetę, ciągle zapominam ją wyrzucić – kolega musiał czuć się jak Stirlitz, radziecki szpieg, który pod niemieckim mundurem nosił koszulkę z sierpem i młotem.
Wziąłem więc kasetę, a w nocy gdy miałem pewność, że nikt mnie nie widzi i nie słyszy drżącymi rękami włożyłem ją do swojego magnetofonu. Czułem się trochę jakbym miał zamiar oglądać pornosa dla gejów – pewnie będzie ohydny i zaraz go wyłączę, ale trochę z ciekawości a trochę dla śmiechu zobaczę czy oni naprawdę się w dupala popychają.
Jakieś patetyczne, tandetne intro… już się boję i… i… usłyszałem te gitary. Poczułem ciarki na plecach – brzmienie jadowite, świdrujące, ostre, wokal wysoki piskliwy, ale twardy, rasowy, potężny. Zacisnąłem pięć i ryknąłem na cały pokój: Ride the sky! Ride the sky! Zajebisty ten Helloween! Doskonały!
Oczywiście nikomu się nie przyznałem, że ich słucham, ale zaczęła kiełkować we mnie niedorzeczna myśl, że może by jeszcze raz przymierzyć się do tych pedałów z Mercyful Fate. Otworzyłem wieko czarnej trumny, w której spędziłem kilka lat i zacząłem wędrówkę wstecz zapoznając się z klasyką heavy metalu, penetrując zapomniane, zatęchłe piwnice z NWOBHM, dokopując się do VI – VII ligi heavy metalu z lat 80-tych, odkrywając takie zespoły, że nawet ich członkowie pewnie już nie pamiętają, że w nich grali.
I kocham ten stary heavy metal do dziś – ten twardy, niemiecki akcent, te kwadratowe, toporne riffy, te wszystkie płyty, które brzmiały tak dobrze dlatego, że brzmiały tak źle. Te tandetne, ale nieskażone Photoshopem okładki z rycerzami i smokami. Na współczesnej scenie heavy metalowej nie odnajduję dla siebie wiele ciekawych rzeczy – dziś ta muzyka jest dla mnie za miękka, za bardzo wymuskana, brzmi plastikowo i bezdusznie.