Późny wieczór, zupełnie nieplanowana i dość przypadkowa wizyta w Media Markt. Pobieżne oględziny półek płytowych – wybór marny, wszystko albo mam albo mnie nie interesuje. I gdy już mam wychodzić mój wzrok pada na tę płytę! Jest! Cholera, straszny byłby wstyd gdybym nie włączył jej do swojej kolekcji w roku jej premiery. KILLING JOKE – Pylon

Jest postpunkowy klimat, jest zimna materia, jest chłodna forma, trasowe mechaniczne riffy i natchniony przejmujący, silny i beznamiętny głos Coleman, który w pewnym momencie śpiewa:
„I am the fury
The spirit of outrage
I am the fire
I am the virus”
The spirit of outrage
I am the fire
I am the virus”
…a ja orientuję się, że nie włączyłem ani świateł, ani wycieraczek.
Gdy reflektory mojego samochodu rozświetlają mrok, a wycieraczki zgarniają krople deszczu z przedniej szyby uświadamiam sobie, że dawno już zjechałem z ulicy i teraz gnam po spalonej ziemi, widząc we wstecznym lusterku jak unosi się za mną ogromna i bezkształtna chmura popiołu.
Poczułem się jak tuż przed apokalipsą, chwilę przed ostatecznym końcem świata. Wróciłem do domu i przesłuchałem ten album jeszcze kilkakrotnie, napisałem o nim kilka słów na facebooku i gdy już miałem kłaść się spać natrafiłem na informację: „Nie żyje lider zespołu Motorhead Lemmy Kilmister”.
Poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Killing Joke wcale nie zwiastował apokalipsy. Ich płyta zapowiadała coś dużo gorszego niż koniec świata… następnego dnia miał się zacząć świat bez Motorhead.