W klubie Hybrydy 9 sierpnia zagrał ARCHSPIRE. Towarzyszył im SIGNS OF THE SWARM, a w rolę lokalnego supportu wcielił się warszawski CLAIRVOYANCE
Serduszko mnie boleśnie zakłuło gdy przekroczyłem próg Hybryd. Nie byłem w nim od połowy lat 90. i przyznam, że po blisko 30 latach zalała mnie fala nostalgii. Kiedyś Hybrydy wydawały mi się większe, przestronniejsze, dziś malutkie, kameralne, jakby widziane przez odwróconą lupę.
Prawo większości
CLAIRVOYANCE, który otwierał dzisiejszy (właściwie już wczorajszy) koncert był jak taniec cheerleaderek przed meczem futbolu amerykańskiego. Atrakcyjny i dopracowany, imponujący wdziękiem i układem choreograficznym, ale cóż z tego, skoro publika przyszła oglądać spoconych facetów w kaskach, którzy bedą sobie wyrywać owalną piłkę. Głupie to, bo przecież tańczące dziewczęta są fajniejsze niż faceci z szerokimi ramionami, ale cóż zrobić? Z większością się nie dyskutuje. Clairvoyance został przyjęty z życzliwą aprobatą, choć bez spazmów. Zabrzmieli czytelnie, wyraziście – scenicznie zaprezentowali się jak zawsze – skromnie i grzecznie, skoncentrowani na jak najlepszym odegraniu swoich kompozycji. Już nie po raz pierwszy mam wrażenie, że brakuje im scenicznej zuchwałości, charyzmy, która mogłaby porwać publikę. Tej iskry, która odpaliłaby lont z muzyczną beczkę prochu wtaczaną na scenę.
Po chłopakach death metal już się skończył – a przynajmniej ten w klasycznej, nieskażonej formie. SIGNS OF THE SWARM przetoczył się po publice potężnym, wściekłym deathcore’owym buldożerem. Dzika ekspresja porwała licznie zgromadzoną publikę. Ludzie szaleli w najlepsze zawstydzając bywalców wszystkich ostatnich koncertów na jakich byłem. Tak! Młyn pod sceną na Biohazard był przy tym jak tai chi wykonywane w parku przez panie z klubu seniora. No ale trzeba przyznać, że deathcore’owa publika jest młodsza. Pod sceną byli ludzie, którzy jeszcze nie cierpią na reumatyzm i bóle korzonkowe, a w kościach nie rwie ich na zmianę pogody. Ja na żadne szaleństwa nie miałem siły – od niedzieli codziennie byłem na jakimś koncercie, a gdy dołożyć do tego morderczą pracę od piątej rano, do której musiałem jeszcze po zakończeniu imprezy wrócić – tym razem wcieliłem się w biernego obserwatora. SIGNS OF THE SWARM na żywo bardzo mi się podobał i nawet pomyślałem, że sięgnę po ich studyjne albumy. Niestety mój zapał ostudził utwór, w którym wokalista próbował śpiewać czystym głosem. Takim zbolałym, pełnym emfazy i młodzieńczej wrażliwości. Aż mną trząchnęło i niebezpiecznie odbił mi się Whopper, którego po drodze na koncert zjadłem na śniadanio-obiado-kolację. Na szczęście to była tylko nieszczęśliwa chwila, takie pogrożenie paluszkiem – „nie zbliżaj się, bo deathcore’a nawet jeśli pozornie atrakcyjny może trzymać pod spódnicą przykrą niespodziankę”.
Sen wariata
No i na koniec przyszła kolej na ARCHSPIRE. Ich obecność na metal-archives jest jak aktualna karta szczepień – bez lęku podszedłem pod scenę z podniesioną głową. I to co zobaczyłem i usłyszałem wprawiło mnie najpierw w konsternację, a później w niedowierzanie i… naprawdę po pierwszych utworach gdyby mnie ktoś zapytał czy mi się podoba, to rzekłym, że nie wiem. A pomyślałbym, że to jakiś zwariowany sen po Whopperze z napromieniowanej krowy, którą ktoś zmielił razem z oborą.
Ostatni raz czułem się podobnie gdy przed laty w jakiejś nadmorskiej miejscowości wybrałem się z synem do cyrku. Wiadomo, nad morzem leje więc trzeba jakoś czas zająć. Myślałem, że zobaczymy jakiegoś słonia, zrobimy sobie zdjęcie z małpą, może jakaś kobietka zrobi szpagat, albo będzie próbował rozbawić nas clown (co nie udaje się odkąd zobaczyłem w telewizji obrady Sejmu).
Tymczasem na scenie pojawiła się wielka przezroczysta kula, do której gość wjechał motocyklem crossowym. Jeździł w niej w kółko coraz szybciej i szybciej, wsparty siłą odśrodkową. I gdy już chciałem szepnąć synowi, że gość jest niesamowity, raptem pojawił się drugi motocyklista i też wjechał do tej kuli. A później jeszcze trzeci i czwarty. Motory ryczały, motocykle jeździły w tej kuli z lewej w prawo, z prawej w lewo, z góry na dół i po przekątnej. Na dodatek zgaszono światło i migały tylko różnobarwne światełka rozpędzanych maszyn, które jakimś cudem w tej kuli się nie pozderzały, ich baki nie wybuchły, cyrkowa arena nie eksplodowała, a publika nie zginęła od deszczu metalowych odłamków. Patrząc na tę kulę z motocyklistami nie miałem pojęcia czy naprawdę dzieje się to co widzę, czy może to jakiś trick, hologram, sprytne cyrkowe oszustwo.
I dokładnie tak samo czułem się po pierwszych utworach, które ARCHSPIRE zagrało na scenie w Hybrydach. Ich muzyka była jak motocykle w kuli. Już pal licho precyzję, mistrzostwo i kunszt wykonania. Pojawia się jedno zasadnicze pytanie: kto w ogóle wpadł na pomysł, że można zrobić coś takiego? Kto wymyślił, że to jest możliwe? Czy to powstało w głowie wizjonera czy szaleńca?
ARCHSPIRE grają techniczny death metal. Pewnie otwiera wam się w głowie szuflada z napisem „techniczny death metal”. Zamknijcie ją szybko! Większość zespołów z tego nurtu przy ARCHSPIRE, jest jak 60-letni spasiony prezes dużej firmy, którzy pyrka trzy razy do roku swoim harleyem na pikniki motocyklowe, przy tych pojebanych cyrkowcach jeżdżących w przezroczystej kuli. Techniczny death metal jest pilotem Lufthansy transportującym emerytów na wakacje do Egiptu. ARCHSPIRE jest jak pilot kamikaze, który dostał ataku padaczki i usiadł na gnieździe os. Niby leci z ostateczną misją, ale tuż przed zderzeniem z nieprzyjacielem nagle skręca, wznosi się, opada i co chwila zmienia trajektorię swego lotu w sposób zupełnie nieskoordynowany i pozbawiony sensu. Tyle, że w przypadku ARCHSPIRE nic nie jest przypadkowe. W tym skondensowanym szaleństwie wszystko dopracowane jest na ostatni guzik z nieludzką wręcz precyzją. Muzycy tworzący zespół to jakieś cyborgi, techniczni mutanci używający instrumentów z takim polotem i swobodą jakby stanowiły części ich ciał. Przypuszczalnie jakbym stojąc pod sceną ugryzł gryf, to gitarzysta zawyłby z bólu.
No i wisienką na torcie, albo nawet samym tortem na wisience jest Oliver Rae Aleron. To co ten facet wyprawia na scenie jest po prostu zjawiskowe. Kiedyś oglądałem fragment jakiegoś meczu w lidze argentyńskiej. Nie wiem czy spotkanie było na najwyższym szczycie, ale był remis, sekundy dzieliły do ostatniego gwizdka, a jedna z drużyn akurat przepuszczała frontalny atak na bramkę przeciwnika. Komentator chyba wskoczył na stolik i walił głową w szybę, oddzielającą go od boiska. Wykrzykiwał 253 słowa na sekundę, rwał włosy z głowy i zapewne oddawał mocz bez zdejmowania spodni. I wtedy padł gol! Liczba słów wzrosła do 543 na sekundę, ten komentator był jak indyk, który uciekł spod siekiery i teraz z całym światem chce się podzielić swoimi emocjami. Oliver Rae Aleron robi coś podobnego tylko growlując. Gość jest w swojej narracji ekspresyjny i szalony. Nawet gdy mówi między utworami, to tak jakby właśnie prowadził licytację, oferowana kwota przekroczyła milion dolarów, zostało tylko 10 sekund a on widzi jeszcze kilkanaście rąk uniesionych w górę.
Fenomenalny występ fenomenalnego zespołu. Jak znów przyjadą to meldują się pod sceną. Bez względu na to czy się ich lubi czy nie, warto przeżyć ich koncert. Lub chociaż próbować przeżyć.