LOBOTOMY powstali pod koniec lat 80-tych. Początkowo ich muzyce bliżej było do grindu niż do death metalu, ale już w roku 1990 nagrali doskonałe demo „When Death Draws Near „. Cudownie rzężące gitary, atmosfera mrocznej piwnicy, której nie otwierano tak dawno, że pająk, który uwił sieć w jej kącie popełnił samobójstwo, nawiedzone wokale, cudownie brzmiące partie solowe – tak! Sunlight Studio – nie inaczej.
Największym problemem LOBOTOMY jest to, że w późniejszym czasie nie udało im się nagrać niczego równie dobrego co na debiutanckim demo. Debiutancka płyta „Lobotomy”, która wyszła dopiero w połowie lat 90-tych (gdy szwedzki death metal odchodził do lamusa, a scenę szturmem zdobywali chłopaki z plakatówkami na twarzy) pozbawiona była już tej piwnicznej atmosfery, przytłaczającego ciężaru i mroku. Brzmienie było lżejsze i bardziej suche, wokale nadawały na wyższych, bardziej histerycznych rejestrach. Trochę kombinowali, zwalniali – pojawiły się jakieś deklamacje, kobiece wokale w tle. „Lobotomy” to fajny krążek, ale na tle szwedzkiej sceny death metalowej nie miał szans się specjalnie wyróżnić. Może jakby go nagrano 3-4 lata wcześniej.
Kolejna płyta – „Kill”, wydane w 1997 roku też nie przyniosła żadnych rewolucji – ot, szybki death metal napędzany thrash metalową motoryką, wyrazistymi riffami do machania głową, heavy metalową melodyką i z wokalami bardziej przypominającymi gniewny krzyk niż zwierzęcy growling. Tej płyty naprawdę słucha się całkiem miło i przyjemnie – to dobre granie, bez obciachu, ale też nic co by mogło słuchaczy porwać i nimi na dłużej zawładnąć. A wiadomo jak jest – muzyki tyle, że nawet rzeczy bardzo dobrych nie ma kiedy słuchać, nie mówiąc już o tylko dobrych.