Francuski Loudblast poznałem na początku lat 90 za sprawą składanki „In the Eyes of Death”, która prezentowała ich dwa utwory obok kompozycji takich zespołów jak Unleashed, Tiamat, Asphyx i Grave. Były to moje pierwsze kroki na drodze death metalu i ową składankę przyjąłem niezwykle entuzjastycznie.
Później poznałem płyty „Sensorial Treatment”, „Disincarnate” i „Sublime Dementia” i byłem Loudblast oczarowany. Może nie tak zachwycony jak ich rodakami z Massacra, ale bardzo sobie ten zespół ceniłem. Płyta „Fragments”, którą wydali pod koniec lat 90. dość mocno mnie rozczarowała i na jakiś czas straciłem Francuzów z oczu. Powrócili w 2004 roku albumem „Planet Pandemonium”, którego dziś w ogóle nie pamiętam i nie jestem w stanie zgadnąć czy mam go gdzieś na półce. Bez wątpienia jednak posiadam i pamiętam płytę „Frozen Moments Between Life and Death”, która zrobiła na mnie dobre wrażenie w chwili swojej premiery. Jej następczynię „Burial Ground” również zakupiłem, przesłuchałem kilka razy, uznałem że niezła i odłożyłem na półkę.
Loudblast po najbardziej ekscytujący początkach przełomu lat 80 i 90 prezentuje się dziś jako zespół solidny, nagrywający dobre płyty, ale jednak bez iskry bożej i czegoś co by sprawiało, że będę do nich wracał z nabożną czcią. Nie inaczej jest z ich ubiegłoroczną płytą „Manifesto”. Słucham jej właśnie i bez wahania mogę powiedzieć, że to dobry album. Selektywny, wyrazisty death metal, zagrany z rozmachem i aranżacyjną swobodą. Ciężki i zwarty, z nowoczesnym brzmieniem, masą chwytliwych riffów o thrash metalowym rodowodzie i świetnie zagranymi solówkami. Ekspresja wokalna i niektóre zagrywki przypominają mi dokonania Vader sprzed kilku lat, inne przywodzą na myśl Morbid Angel z okresu „Domination”. Loudblast miejscami serwuje na tyle śmiałe rozwiązania melodyczno-brzmieniowe, że zastanawiam się czy to wciąż death metal. Szybko jednak dochodzę do wniosku, że tak – ale na pewno nie geriatryczny, nie oddający pokłonów protoplastom gatunku.
Gdyby „Manifesto” wyszła na początku lat 90. być może miałaby szansę odegrać w moim życiu większą wolę – słuchając jej dziś nie mam wątpliwości, że zasili półkę z dobrymi albumami, do których nie mam kiedy wracać. To jedna z tych płyt, o których trudno powiedzieć coś złego, bo jest naprawdę fajnie zagrana i profesjonalnie zrealizowana – tyle, że jak na mój gust to muzyka nazbyt poukładane i bezpieczna. Jej uroda przypomina idealną twarz modelki spoglądającej z przyulicznego billboardu, o której zapominamy zanim dojedziemy do kolejnych świateł. Brakuje charakteru, oryginalności i czegoś prawdziwego, co nie tylko przykułoby wzrok, ale mocno chwyciło za serce. Paradoksalnie wcale to jednak nie oznacza, że żałuję zakupu tego krążka – te kilka godzin, które z nim spędziłem dało mi dużo przyjemności i pozytywnych wrażeń.