Tak, czas powiedzieć wprost. Nie uchylać się, nie balansować i nie zwodzić. Ostatnia płyta MEDICO PESTE powszechnie chwalona, doceniana, a przez niektórych okrzyczana nawet black metalową płytą roku nie podoba mi się.
Wróciłem do niej dziś pełen najszczerszych chęci – no i nie – to jest taka czarna msza w knajpie wegańskiej, stojąca okrakiem pomiędzy estetyką religijnego black metalu (kłania się Deathspell Omega), a mathcorem i postpunkiem. Taki post black metal, który jeszcze dziesięć lat temu mógłby mnie zafrapować, bo rzeczywiście to poletko okołoblackmetalowej ekspresji MEDICO PESTE obrabia z wdziękiem i gracją, ale dziś – w 2020 roku czuję się takim graniem zmęczony i znużony.
Mimo ciekawych aranżacji, mnogości pomysłów i kunsztu instrumentalnego samych muzyków – bo z pewnością płyty „The Black Bile” nie można nazwać banalną czy jednowymiarową – dla mnie z tego albumu absolutnie nic nie wynika. Mimo wielokrotnego przesłuchania nie potrafię znaleźć przyjemności w obcowaniu z tą muzyką. Kolega podpowiada, że „niepokojąca atmosfera”. No właśnie ja tu niczego niepokojącego nie słyszę, żadnej trwogi, żadnego radykalizmu – ekspresja MEDICO PESTE grzęźnie się w postmetalowym sosie, często plumkając, meandrując w rozpływającej się improwizacji. Gdy MEDICO PESTE przyśpiesza, atakuje bardziej zwartą rytmiką również dla mnie nic z tego nie wynika – owszem słyszę te wszystkie przejścia, melodyjki, zagrywki, ale żeby mi serce szybciej zabiło, żeby mi włosy stanęły na głowie, albo żebym poczuł cokolwiek innego… no nie. Wszystko rozgrywa się w komnatach, do których zaglądałem już wielokrotnie – tylko jakby dzień po. Czuć zapach kadzideł, ale już nic się nie dymi, ludzie wyszli, świece pogaszono, a podłogę przeciągniętą pastą BHP.
Nawet partie wokalne jakieś takie przezroczyste, bezpieczne, pozbawione ekspresji – niby wpisują się w black metalową konwencję, ale nie słyszę w nich prawdy, bólu, lęku, przerażenia ani żarliwości. Tematyka „The Black Bile” teoretycznie powinna nieść niebezpieczeństwo, coś nieokiełznanego i szalonego, tymczasem ta muzyka wydaje mi się pieczołowicie poukładana, pedantyczna, skrupulatna, przejrzysta.
MEDICO PESTE to taki matematyk, który na dwóch tablicach próbuje wyprowadzić wzór na stworzenie optymalnego wiersza o romantycznej miłości, informatyk pracujący nad algorytmem spontaniczności, stolarz próbujący uchwycić tajemnicę uśmiechy Mona Lisy w drzwiach od kredensu.
Gdy za 40 lat mój wnuk zapyta: „Dziadku, czym był hipsterski black metal?” bez słowa włączę mu płytę „The Black Bile”. Całkiem możliwe, że on wtedy uzna, że to bardzo dobry album, a ja pokiwam głową i przyznam, że w swojej kategorii to bez wątpienia jedno z największych dokonań. A później gdy wnuczek już pójdzie do domu, dziadek zejdzie do piwnicy, wyjmie ze skrzyni głowę kozła, rozstawi czarne świece i włączy „prawdziwy black metal”. Może nawet koślawy, nieporadny i obiektywnie gorszy, ale taki, który sprawi, że serce stanie dziadkowi w gardle, świece same zapłoną, a z czaszki kozła zaczną wyrastać długie włosy.