MERCILESS: Bezlitosny thrash śmierci

    0

    Euronymous znał się bardzo dobrze na marketingu 🙂 – doskonale wiedział co robi fotografując roztrzaskaną czaszkę Deada, wiedział też co robi debiutując ze swoją wytwórnią płytą „The Awakening” szwedzkiego MERCILESS, który jeszcze w latach osiemdziesiątych wzbudził w podziemiu ferment dwiema bardzo udanymi demówkami.

    Chłopaki nie grali typowego death metalu – ich muzyka na debiucie to surowy, brutalny thrash, a poprzedzające nią demówki – mogły w równym stopniu inspirować rodzącą się scenę death metalową, co black metalową. Zresztą Szwedzi sami inspirowali się głównie niemieckim thrashem spod znaku Kreator i Sodom, a zapewne też swoimi rodakami z Bathory. Trudno jednak w kontekście szwedzkiego death metalu całkowicie ich pominąć, bo klasyfikując „The Awakening” jako krążek thrash metalowy popełnilibyśmy jeszcze większe nadużycie, niż włączając go do death metalu,

    Thrash metalowa motoryka

    Thrashowe riffy, głównie szybkie tempa i gwałtowne, mocna praca perkusji, brutalne, krzyczane wokalizy i pewna dawka melodii to znak rozpoznawczy debiutu MERCILESS. Z tego brutalnego thrash/death metalu miejscami jednak wyłaniają się wręcz heavy metalowe harmonie, albo ciężkie dostojnie kroczące, melodyjne zwolnienia. Bardzo cenię ich debiut – bez wątpienia najważniejszy i najbardziej „okultowiały”, z czystego sentymentu jednak wolę drugą płytę – „The Treasures Within”, która jako pierwsza trafiła w moje nastoletnie łapska.
    Dwójka poraża swoją motoryką – wydaje się bardziej dojrzała i misterniej skonstruowana, a jednocześnie równie dzika i agresywna. Tak! To kurwesko agresywny krążek! Nie jest najcięższy, najszybszy, ani najbrutalniejszy. To czysta agresja – choćby w tych cudownych partiach wokalnych. Nie brakuje to też melodyki – wyważonej i wysmakowanej, dalekiej od „melodyjnego szwedzkiego grania”, które się stanie udziałem innych kapel.

    Bez słabych stron

    Mimo, że subiektywnie w dwójce rozkochałem się najbardziej (bo czy można rozkochać się obiektywnie?) to daleki jestem od szukania słabych stron na „Unbound” – absolutnie rewelacyjnej płycie z 1994 roku. Dzikie wokalizy, prujące riffy, melodyjne solówki – inteligentne, przemyślane utwory. Wstyd nie znać!
    Po wydaniu „Unbound” Merciless się rozpadł. Wrócił dopiero w 2002 roku płytą pod zaskakującym, oryginalnym i trudnym do zapamiętania tytułem – „Merciless”. Wrócił z mocnym kopem w twarz, może nie nokautującym w kontekście innej muzyki, o której zdążył już się dowiedzieć świat, ale sądzę, że wszyscy starzy fani tej kapeli powinni być tym krążkiem ukontentowani. Ja byłem – i jestem do dziś, chociaż nie wracam do niego tak często jak do pierwszych dwóch- trzech.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj