Po kilku obrotach ostatniego BENEDICTION jestem zadowolony, ale czuję jednak pewien niedosyt
Materiał sam w sobie jest jak wyżyłowana tkanka mięśniowa lekkoatlety, który po latach treningów wspiął się na wyżyny formy. To imponujące, to Benediction jaki kocham. Jest jednak pewien problem – ten lekkoatleta nosi futro z norek i czapkę z nutrii. Futro z norek to brzmienie gitar – potężne, sterylne, znakomicie wyprodukowane, ale gryzące się z tym punkowym pulsem, crusową wściekłością, która gotuje się w death metalowych żyłach Benediction. Czapka z nutrii to perkusja – precyzyjna, bezbłędna, ale nieco syntetyczna. Taka znuclearblastowana.
Gdyby ten lekkoatleta zamiast futra z norek i czapki z nutrii nosił poliesterową koszulkę na ramiączka i krótkie spodenki opór powietrza byłby mniejszy, a końcowy wynik oscylować wokół rekordu świata. Piszę to teraz, po kilku przesłuchaniach – bo jak znam życie, po kolejnych kilkunastu do brzmienia „Scriptures” przywyknę, zaakceptuję je, a z czasem stanie się ono immanentną cechą tej płyty, którą pokocham i przypuszczalnie latami będę do niej wracał, podobnie jak do poprzednich krążków Brytyjczyków.
W istocie Benediction sprawił nam klasyczny krążek, reprezentatywny dla ich stylu z charakterystyczną rytmiką, powalającą przebojowością i absolutnie wspaniałymi wokalami Ingrama. Płyta została wydana przez Nuclear Blast w roku 2020 a nie 1989. Nie może więc brzmieć jak „Purity Dilution” DEFECATION, czego osobiście bardzo żałuję, choć jasne jest, że zostałoby to dzisiaj przez 99,99 proc. publiki źle odebrane. A przecież Benediction gra właśnie dla niej, a nie tylko dla mnie.
Z Benediction po raz pierwszy zetknąłem się na początku lat dziewięćdziesiątych gdy w moje ręce wpadła „The Grand Leveller” wydana na kasecie przez UNA. Pokochałem ten materiał całym swoim nastoletnim sercem, a gdy poznałem także debiut, a wkrótce też „Transcend the Rubicon”, która wyszła w wakacje przed początkiem mojego ogólniaka, BENEDICTION stał się jednym z moich ulubionych zespołów death metalowych. Emocje nieco opadły na wysokości „The Dreams You Dread” – wówczas siedziałem mocno w black metalu i wydawało mi się, że ta płyta na tle poprzednich dokonań Brytyjczyków prezentuje się płasko i nieco jałowo. W późniejszych latach powróciłem i się do niej przekonałem, ale gdybym miał wskazać najsłabszy album BENEDICTION to chyba padłoby właśnie na nią.
Dużo większy szok estetyczny wywołała u mnie „Grind Bastard” w 1998 roku. Oskarżyłem ich wówczas o zdradę ideałów, a płycie odebrałem prawo do death metalowej przynależności gatunkowej.
– To nie death metal, to jakieś groove, płytka i komercyjna muzyka dla mało wymagających słuchaczy – oznajmiłem koledze, który zapytał o wrażenia z pierwszych odsłuchów. Przypuszczalnie w kącikach ust miałem żółtą ślinę, a w białkach oczu czerwone żyłki. Jak mogłem wydać pieniądze na takie gówno? Było jednak coś na tej płycie, co przyciągnęło moją uwagę – cover Judas Priest „Electric Eye”. Gdyby to był rok 2020, a ja używałbym spotify to pewnie tłukłbym go na okrągło pozostając w przeświadczeniu o marności całej płyty. Był jednak rok 1998, a niedorzeczności takie jak słuchanie płyty inaczej niż od początku do końca zupełnie nie przyszły mi do głowy. W efekcie do „Grind Bastard” od czasu do czasu wracałem, a im częściej to robiłem tym bardziej mi się podobała. Wreszcie doszło do tego, że pokochałem ją na zabój i w ogóle mnie przestało zajmować czy więcej z niej zawartości groove czy death metalu.
Polubiłem też kolejną album Benediction „Organised Chaos”, choć miałem jednak poczucie, że ich najlepsze lata już minęły. Ogromną niespodziankę sprawiła mi płyta „Killing Music”. Ukazała się w 2008 roku i przeszła bez większego echa. Dla mnie jednak była jednym z największych wydarzeń roku i jak się okazało w ciagu kolejnej dekady dość często do niej wracałem. Kto wie czy nawet nie częściej niż do dwójki, trójki i „Grind Bastard”.
– Jedziesz na Brutala? – zapytał kumpel w 2013 roku na kilka dni przed festiwalem.
– Nie, w tym roku odpuszczam – odparłem.
– Mam bilet na zbyciu – kusił.
– Nie, naprawdę, w tym roku odpuszczam.
– Benediction będzie – usłyszałem w słuchawce. Stałem akurat przed budynkiem swojego biura i patrzyłem na gruby pień pobliskiego dębu.
– Benediction… – powtórzyłem spieczonymi ustami.
– To taki brytyjski death metal – ironizował kumpel. – Warto poznać! Dobre w chuj! – szydził.
– Jadę! – zdecydowałem.
Co ciekawe kilka dni później gdy już rozbiliśmy namioty okazało się, że Benediction został odwołany. Nie żałuję jednak, ta edycja festiwalu okazała się dla mnie jedną z najlepszych. Benediction zobaczyłem zresztą na żywo rok później, również na Brutal Assault. Oczekiwania miałem niebotyczne i niewyobrażalne i cholera… trochę mnie wówczas rozczarowali. No dobra, nie rozczarowali, ale pozostawili pewien niedosyt.
Tymczasem „Scriptures” włakuję dziś od rana i z każdym przesłuchaniem coraz chętniej włączam ten album ponownie. Przed chwilą wymieniłem baterie w discmanie, zawahałem się nawet czy nie odfoliować nowej płyty CADAVER, OF FATHER AND BONE albo SKELETAL REMAINS, ale nie… dziś będzie dzień BENEDICTION.