Mocna ekipa w mieście rozbita!

    0

    Wczesne lata liceum. Postanowiliśmy z grupką kolegów wybrać się na imprezę do Hybryd. Nazwijmy ich Pyś, Byś, Cyś i Ryś. Dodatkowo Pyś zabrał swojego dwumetrowego brata ze Śląska. Ruszyliśmy więc mocną ekipą spragnieni piwa, głośnej muzyki i wyuzdanych nastolatek. Niestety, w klubie zabawiliśmy może z piętnaście minut – ja wracałem zgarbiony i kulejąc, Pyś z poparzoną nogą, Byś ze śladami butów na plecach, a Cyś i Ryś wkurzeni bo nic nie widzieli…

    W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych na wszelkie koncerty lub imprezy wychodziło się jak na

    wojnę – bo bijatyki, rozboje i krojenie fleków były na porządku dziennym. Gaz, kastet czy nawet nóż sprężynowy były naturalnym wyposażeniem każdego prawdziwego metala. Ba, jeden z moich kumpli nigdy nie prostował prawej ręki, bo w rękawie kurtki regularnie nosił kij baseballowy. Ja swego czasu chodziłem z nożem, który mój kolega wytoczył mi na tokarce na warsztatach w zawodówce. Scyzoryk ów miał ostrze pół metra długości i z piętnaście centymetrów szerokości. Gdybym go użył to mógłbym jednym cięciem, ściąć głowy czterem dyskomułom, jednocześnie przerabiając malucha, w którym siedzieli na kabriolet. Dobrze, że nigdy nikomu (ani sobie) nic nie zrobiłem tym nożem. A może szkoda, bo dziś właśnie bym wyszedł z więzienia i moje książki sprzedawałyby się równie dobrze jak książki Masy o kobietach, księgowych, pieniądzach, przepisach kulinarnych i podróżach polskiej mafii.

    Atak gazu

    W Hybrydach nie było wówczas imprez typowo metalowych, ale puszczali na tyle ostrą muzykę, że można było się wyszaleć. Była już szarówka gdy nasza mocna ekipa ustawiła się w kolejce do wejścia. Byliśmy pewni siebie jak podczas mało którego wypadu – dość, że było nas aż sześciu to jeszcze nie ułomków. Pyś zdążył już wyrosnąć na dryblasa i mógł budzić respekt, Byś ważył ponad 130 kilogramów i trenował zapasy, Cyś był mały krępy niewywrotny, a Ryś… no Ryś był mojej postury więc mógł co najwyżej nadrabiać charyzmą. No i brat ze Śląska. Nie wiem czym go karmili, ale to był chłop jak dąb – ze dwa metry wzrostu i tak szeroki w barach, że musiał się skręcać w biodrach jak wysiadł z autobusu.
    – Cholera! Mam gaz przecież – wykrzyknął nagle Pyś, gdy już nasza kolejka zbliżała się do wejścia. – Z gazem mnie nie wpuszczą.
    Poważna sprawa. Staliśmy z 15 minut i zastanawialiśmy się gdzie ten gaz ukryć pod klubem. Ostatecznie Pyś stwierdził, że ryzyko utraty śmiercionośnej broni jest zbyt duże i gaz musi pozostać przy nim. A nie był to byle jaki gaz pieprzowy, ale cholernie mocne gówno, które ponoć jednym psiknięciem kładło pół dzielnicy. Pyś zaczął pakować buteleczkę z gazem do skarpety. Wtem, usłyszeliśmy krótki złowrogi syk i niemiłosierny wrzask Pysia. Aż zamarło pół ulicy i wszyscy spojrzeli w naszym kierunku. Pyś leżał na chodniku i zwijał się bólu. Ładując gaz do skarpety niechcący go odpalił, nie na tyle dużo by go ścięło (a przy okazji pół dzielnicy), ale porządnie poparzył sobie nogę. Porobiły mu się w okamgnieniu paskudne purchle więc przez kolejne pół godziny siedzieliśmy pod klubem i czekaliśmy aż kumpel do siebie dojdzie.

    Knockdown na wejściu, nokaut po wyjściu

    Wreszcie ktoś nas spostrzegł, że wcale nie czeszą na bramce i nie tylko gaz, ale i karabin maszynowy M-16 byśmy mogli wnieść gdybyśmy tylko go mieli. Gdy wgramoliliśmy się do klubu gaz od Pysia przejął Byś, bo tylko on miał dużą, bezpieczną kieszeń na piersiach. Ruszyliśmy w tłum bo właśnie puścili… SLAYER i na sali zaczął się młyn. Wskoczyłem w sam środek roztrącając kilka osób, lekko przykucnąłem by wybić się w powietrze i trach…. ciemność. Odpływam w ciemność.
    Otwieram oczy i widzę pochylających się nade mną kolegów. Miny mają nietęgie. Siadam i widzę, że jestem na ławce tuż przy drzwiach. Rozprostowują obolałe plecy, powoli ruszam barkami.

    – Jakiś dryblas skoczył Ci kolanami na barki – wyjaśnił Ryś. – Straciłeś przytomność.
    Czułem się w miarę dobrze, ale cholernie chciało mi się pić. Przy barze była taka kolejka, że postanowiliśmy wyjść z klubu do barku naprzeciwko. No i wyszliśmy z tych Hybryd gęsiego: ja, Pyś, Byś, Cyć, Ryś i brat ze Śląska. Posiedzieliśmy w barku, wypiłem jakąś fantę i gdy już odzyskaliśmy nieco humory i wychodziliśmy by powrócić do klubu, gwałtownie zeskakując z krzesła przypieprzyłem kolanem w betonową półeczkę, która byłą pod stolikiem. Ale jak! Aż mi się słabo zrobiło i wszystkie gwiazdy zobaczyłem. I znów przesiedzieliśmy z pół godziny okładając moje kolano lodem wyjętym z kubków po napojach i czekając aż do siebie dojdę. Nie chciałem nikomu psuć wieczoru i wreszcie ruszyliśmy z powrotem do Hybryd – ja Pyś, Byś, Cyć, Ryś i brat ze Śląska. Mocna ekipa, z której dwóch już kulało.

    Biją naszego!

    Wbiliśmy się w tłum w klubie i idąc gęsiego zaczęliśmy kierować się w stronę miejsca, w którym ludzie szaleli na parkiecie. Leciał akurat jakiś spokojny hip-hopowy kawałek. Nie wiem czy nie Beastie Boys. Wreszcie się odwracam chcąc powiedzieć coś do idącego za mną Pysia, ale go nie dostrzegam. Zgubili mi się gdzieś w tłumie. Widzę tylko, że kilka metrów dalej coś się kotłuje.
    – Żeby pogować przy takim spokojnym kawałku… – pomyślałem idąc z zaciekawieniem w tamtym kierunku. Wtem muzyka ucichła i słyszę: „Ochrona proszona jest na salę”. Dostrzegam w tłumie Pysia z bratem ze Śląska. Kuśtykając podbiegam do nich.
    – Bysia pobili – krzyczy do mnie Pyś.
    – Jak to pobili? Kto pobił? – dopytuje oszołomiony.
    – No jacyś goście – odpowiada Pyś, ale przerywa, wskazuje na tłum. – O tam jest!
    Dostrzegamy Bysia. Po chwili wszyscy w komplecie siedzimy na tej samej ławce przy wyjściu, na której ja wcześniej odzyskiwałem przytomność.
    – Zajebał mi w ryj – opowiada Byś krótko i rzeczowo.
    – Ale kto? Za co ? – dopytuję.
    – Nie wiem, coś do mnie mówił, ale głośno było. Powiedziałem, że nie słyszę, a gdy głowę przystawiłem bliżej niego to mi pięścią w twarz huknął – relacjonuje Byś. – Rzuciłem go na glebę, usiadłem na nim, ale gdy już mu chciałem przylać to rzuciła się na mnie sfora jego kolegów i zaczęli mnie kopać. Próbowałem wyjąć gaz, ale mam taki ciasną dziurkę od guzika, że nie chciała mi się kieszonka otworzyć. Siedziałem na gościu i mocowałem się z guzikiem, a oni mnie kopali.

    W kupie siła

    Byłem ostro wkurzony. Poszliśmy taką mocną ekipą! Mieliśmy gaz i brata ze Śląska, a jeden z nas obskoczył łomot, drugiego znokautował stolik, a trzeci popełnił sepuku własnym gazem. Na domiar złego Byś nie miał pojęcia jak wyglądali napastnicy bo za bardzo był skupiony na guziku, więc odpadały możliwości wzięcia odwetu.
    – A wy gdzie byliście jak go kopali? – wykrzyknąłem do pozostałych.
    Pyś się zarumienił.
    – Chciałem pomóc, ale brat z Śląska mnie przytrzymał. Powiedział: „nie będziesz się bił”.
    – No kurwa! Ładnie! Wracamy do domu! – skwitowałem. – Jakbym widział to był pomógł, mimo że jestem wielkości przedramienia brata ze śląska i kuśtykam. A tu dwóch dryblasów widziało i nie pomogło!
    – Też bym pomógł jakbym widział – poparł mnie Ryś, a i Cyś skwapliwie mu przytaknął.
    W drodze do autobusu przez 15 minut obaj przeżywali i opowiadali o tym co by zrobili, jakby tylko widzieli, że biją Bysia.
    – Może go potrąciłeś, piwno mu wylałeś? – dopytuję w autobusie Bysia, gdy emocje już nieco opadły.
    – No nie, gadał tylko coś do mnie. Nadstawiłem mu twarz, bo chciałem usłyszeć co gada, a on mi pięścią od razu – opowiada Byś.
    – Nie pięścią, z otwartej ci przylał – wtrąca nagle Cyś.
    – Raczej kantem dłoni trafił – uzupełnia Ryś.
    Patrzę na nich ciężko i sam mam ochotę im przylać i pięścią i kantem i z otwartej, później jeszcze psiuknąć gazem po nodze, skoczyć kolanami na barki i oklepać ich tą betonową półką, o którą się uderzyłem. 

    Tego dnia zrozumiałem, że silna ekipa to lojalna ekipa, a prawdziwa siła nie drzemie ani w liczebności, ani w warunkach fizycznych tylko w zgraniu, solidarności i dobrej organizacji. Chyba już nie gadaliśmy tego wieczoru i ostatni raz w takim składzie wybraliśmy na na imprezę lub koncert. 

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj