Holenderski NAILGUN MASSACRE nie jest kapelą kultową, ani specjalnie popularną. Powstali w roku 2010 i mają na koncie dwa albumy. Żadnych demówek, koncertówek, splitów, epek, boxów i innych kultotwórczych wydawnictw. Na dodatek mają wyjątkowo paskudne okładki…
Na domiar złego w szeregach NAILGUN MASSACRE nie ma żadnego muzyka, który byłby znany z jakiejś popularnej kapeli. (No dobra, jest ukryty pod pseudonimem Remco Kreft, ale czy jego kapele są popularne?) Ba, nikt nawet gościnnie nie wystąpił – żaden w wielkich metalowej sceny nie trącił struny gitary, ani nie splunął do mikrofonu. Pewnym jest, że bez wsparcia wielkiej wytwórni, wywiadów w magazynach muzycznych i trasy koncertowej u boku Behemoth lub Amon Amarth ten zespół przepadnie w mrokach dziejów. Dlaczego w ogóle o nim piszę?
Brzydki death metal
Ano dlatego, że NAILGUN MASSACRE pomimo wszystkich niedostatków, o których wspomniałem wyżej ma jedną rzecz – taką, na którą mało kto dziś zwraca uwagę, zupełnie nieistotną w kontekście popularności. Jest nią świetna muzyka wypełniająca obydwa krążki Holendrów.
Ich debiut sprzed kilku lat zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie, ubiegłoroczny album uznałem za ciut gorszy, ale gdy teraz właśnie do niego powróciłem dochodzę do wniosku, że jest co najmniej równie dobry. NAILGUN MASSACRE grają death metal – plugawy, brzydki i odrażający – przesycony estetyką zepsucia, szaleństwa i rozkładu, która cechuje choćby amerykański AUTOPSY.
Nie możemy jednak mówić o ślepym naśladownictwie, czy powodującej znużenie wtórności. NAILGUN MASSACRE jest świeży, soczysty, ale jednocześnie pachnie pleśnią i roztacza słodkawą woń gnijącego mięsa. Oni nawet jeśli wykorzystują znane już patenty to robią to ze smakiem i właściwym dla siebie wdziękiem.
Miłość do starych horrorów
Struktura utworów jest niebanalna, nie brakuje tu rytmicznym porywających riffów, budujących nastrój grozy zwolnień, krzyków w tle, ponurych deklamacji i atmosfery horroru przywodzącej na myśl dalekie skojarzenia z NECROPHAGIA. Bo oczywiście jest to stary, dobry horror klasy „B”, który nie tylko przeraża, ale i czasem trochę śmieszy swą dosadnością, dosłownością, przerysowaną estetyką i sposobem wykonania. A gdy miejscami NAILGUN MASSACRE lekko odrywają się od poważnego death metalowego grania, pozwalając sobie na odrobinę humoru i puszczenie oczka słuchaczowi to gdzieś z tyłu głowy pojawia mi się wspomnienie MACABRE. W niektórych momentach gdy chłopaki nieco zwalniają, a wokalista wykrzykuje słowa głosem pełnym odrazy, głosem, w którym słychać nutę udręczenia i skargi moje myśli biegną ku ich krajanom z ASPHYX.
Od Autopsy do Chopina
Nie przywiązujcie się jednak do wymienionych przeze mnie nazw – NAILGUN MASSCRE z powodzeniem kreuje swój własny klimat, nawet jeśli głęboko osadzony w klasycznym death metalowym graniu, sięgającym korzeniami wczesnych lat dziewięćdziesiątych.
Ta płyta roztacza przed słuchaczem przebogaty świat pełen przemocy i okrucieństwa, ale nie za pomocą chaosu, bezmyślnej młócki czy sztampowych riffów. Ona jest bardzo uporządkowana i pieczołowicie poukładana, pełna smaczków i nie zawsze oczywistych nawiązań. Bo obok wspomnianych AUTOPSY, ASPHYX, NECROPHAGIA czy MACABRE możemy tu także usłyszeć CHOPINA. Dla mniej zorientowanych – to taka polska jednoosobowa horda (coś jak Burzum), działająca w latach 1810-1849.