Od 20 lat w czwartki pracuję do późna – w najlepszym wypadku do północy, w najgorszym do piątku rano. Gdy wybierałem się na drugą edycję Black Silesia Open Air trafiła się akurat ta nieprzespana noc. Wróciłem do domu, wziąłem zimny prysznic, łyknąłem kawę i zgarnąwszy po drodze dwóch kumpli pognałem na festiwal.
– Jak ty funkcjonujesz po nieprzespanej nocy? – martwili się koledzy, którzy chętnie by poprowadzili za mnie jeśli tylko zechciałbym potrzymać im piwo.
– Jak tylko rozbijemy namiot to się prześpisz i będziesz jak nowy – dopingowali mnie podczas trasy.
Dojechaliśmy przed południem, rozbiliśmy namiot, a później spotkałem 745 znajomych, z których każdy chciał się ze mną napić piwa. Dobre towarzystwo działa lepiej niż zastrzyk adrenaliny, a jak dołożymy do tego świetny klimat festiwalu i absolutnie powalający skład koncertowy to łatwo zrozumieć, że nie było mowy nawet o kilkuminutowej drzemce.
Gdy na scenie wybrzmiały ostatnie nuty, poczułem się jak koń po westernie. Do namiotu szedłem noga za nogą, jakby mi ktoś buty ołowiem podkuł.
– Będę spał do południa – obiecywałem sobie wciskając się do śpiwora. Rozciągnąłem zmęczone ciało na materacyku, poruszałem palcami u stóp. Na zewnątrz cykały świerszcze, a w oddali słychać było pohukiwanie sowy. Zamknąłem oczy czując jak powoli odpływam w sen.
I wtedy to się stało! Z pobliskiego samochodu ryknęła muzyka!!!
– Ki chuj!? – chciałem zerwać się na równe nogi, ale nie miałem siły. Owinąłem głowę bluzą próbując zredukować decybele rozsadzające moje biedne uszy. Nie miałem wątpliwości. Jakiś skurwiel włączył Nocnego Kochanka. Gdybym miał więcej sił, to bym wyszedł z namiotu i przekonał by przyciszył, albo choć rzucił w niego kamieniem. Ale nie miałem, więc przez kilka kwadransów przewracałem się tylko z boku na bok licząc, że wreszcie przyciszą lub wyłączą. Wreszcie nie wytrzymałem.
– Zabiję! – oznajmiłem koledze.
– Rzuć ich ciała świniom… – bąknął w odpowiedzi również nie mogąc zasnąć. Gdy wyszedłem z namiotu okazało się, że już świta, a muzyka jak na zawołanie umilkła.
Przy samochodzie zaparkowanym kilkanaście metrów od naszego namiotu stało kilku długowłosych pasikoników i wesoło szwargotali w jakimś obcym języku. Chyba po węgiersku.
– Zrobię z nich gulasz! – rzuciłem do drugiego kumpla, który wychylił się ze swojego namiotu. – Dość, że napierdalają na chama nie zważając, że ludzie śpią (tu poczułem się trochę jak stary zgred) to jeszcze włączają Nocnego Kochanka! (tu utwierdziłem się w przekonaniu, że moje oburzenie ma sens, a w przypadku zabójstwa każdy sąd mnie uniewinni na pierwszej rozprawie).
– No coś ty! – zaprotestował. – Przecież to był Pokolgép.
– Pokolgép? – zdziwiłem się, bo przecież od lat uwielbiam Węgrów i nie mógłbym ich pomylić z Nocnym Kochankiem.
– No tak, jedynka Pokolgép – kolega nie miał żadnych wątpliwości.
Przez pół dnia zastanawiałem się dlaczego w tekstach słyszałem wyraźnie polskie słowa i dlaczego byłem pewien, że to Nocny Kochanek.
– A skąd ty znasz Nocnego Kochanka? – podpytywał później kolega uśmiechając się z odrazą, jakby mnie przyłapał na oglądaniu czasopisma pornograficznego ze zwierzętami.
– Kiedyś moja znajoma chwaliła i sprawdziłem ze trzy kawałki – odpowiedziałem czując, że się czerwienię.
– A Pokolgép nie poznałeś… – triumfował kolega.
– Spałem, to dlatego – przekonywałem.
Po powrocie z festiwalu trauma trwała długo i bałem się włączyć Pokolgép. Przełamałem się dopiero dzisiaj i odpaliłem debiutancką „Totális metál” z 1986 roku. Odetchnąłem z ulgą! To wciąż bardzo przyjemny heavy metal i jeśli śpiewają o dziewczynie z kababem to po węgiersku.
Gdy po latach opowiadam o tamtej festiwalowej nocy to mawiam „byłem tak zmęczony, że pomyliłem Pokolgép z Nocnym Kochankiem”. I wtedy widzę na twarzach moich rozmówców wyraz bezgranicznego zdziwienia. Niektórzy pewnie nie wyobrażają sobie jak można być aż tak zmęczonym, większość jednak przypuszczalnie w tej chwili zastanawia się czym u licha jest ten Pokolgép?