OBSCURA: Mistrzowie death metalu jakiego nie lubię

    0

    OBSCURA nie gra death metalu jaki lubię najbardziej. Na ich najnowszej płycie nie ma ani ciemności, ani brutalności – nie ma niczego co by mogło kojarzyć ze śmiercią. Jeśli więc death metal jest afirmacją śmierci i przemocy, jeśli jest uosobieniem tego co niebezpieczne, odpychające, budzące strach i odrazę, to tegoroczny album Niemców „Akróasis” w żaden sposób do tej konwencji nie przystaje. Nie zmienia to jednak fakt, że OBSCURA nagrała album nietuzinkowy i chyba najlepszy w swojej dyskografii

    Gdy przed laty jechałem na obóz harcerski, nasz autokar zatrzymał się po drodze na postoju, w pobliżu którego znalazłem nieźle zaopatrzony kiosk Ruchu. Zakupiłem nowy numer Metal Hammera – z fajnym artykułem o fińskiej scenie metalowej (Beherit, Belial, Unholy, Impaled Nazarene). Płytą miesiąca był album „Individual Thought Patterns” mojego wówczas ukochanego DEATH. Autorka recenzji Katarzyna Krakowiak oceniła krążek bardzo pozytywnie, ale zastanawiała się, czy muzykę, która ewoluowała aż tak bardzo wciąż można jeszcze nazywać death metalem? Czytałem tę recenzję pewnie kilkadziesiąt razy, starając się na jej podstawie wizualizować muzykę. Gdy wreszcie usłyszałem płytę uznałem, że to jednak wciąż death metal, a to co w niej poza gatunek wykracza jest formą poszerzenia jego granic, a nie odstępstwem i sprzeniewierzeniem się niepisanym zasadom, które w nim obowiązują.

    Śladami innowacyjnych klasyków

    W tamtym czasie wyszły także inne płyty, które granice death metalu poszerzały i wydawały się określać kierunki jego rozwoju na kolejne lata. Mowa o Cynic i ich „Focus”, Pestilence „Spheres” czy Atheist „Elements”. Kto by wówczas pomyślałem, że dwadzieścia lat później scena death metalowa będzie bardziej zainspirowana Incantation, Autopsy czy Grave, niż wyżej wymienionymi albumami, które w chwili swojej premiery wydawały się wizjonerskie. Osobiście się z tego cieszę – bo „death” znaczy „śmierć” i lubię gdy w sposób mniej lub bardziej bezpośredni, właśnie ku niej biegną moje skojarzenia, podczas obcowania z tą muzyką.
    Jednak sam fakt, że preferuję polską kuchnię nie oznacza, że od czasu do czasu nie lubię zjeść sushi czy dobrze przyrządzonego homara. No i chyba właśnie z myślą o takiej muzycznej odskoczni kupiłem tegoroczny album OBSCURA. Podobał mi się ich debiut, wysoko oceniłem „Cosmogenesis”, „Omnivium” również przyjąłem bardzo ciepło. Jedynym problemem (być może moim, a nie zespołu – skoro płyty kupuję) jest to, że nie chce mi się do tych krążków wracać. Jak będzie z „Akróasis”? Myślę, że po raz pierwszy jest szansa, że to się odmieni – i właśnie w 2016 roku Niemcy wydali płytę, która zostanie ze mną na dłużej.

    Naturalny puls, improwizacyjny rozmach

    Dziewięć utworów, które zawiera album już podczas pierwszego przesłuchania zleciało mi szybko i nie poczułem ani przez chwili znużenia. Nawet „Weltseele”, ponad piętnastominutowy kolos wydał mi się przynajmniej o połowę krótszy, imponując swym bogactwem aranżacyjnym, zmianom tempa i niespodziewanym zwrotom akcji. Pięknie ten utwór łączy metalową gwałtowność z monumentalnymi partiami, wykorzystującymi skrzypce i wiolonczelę w sposób bliski, pełnej rozmachu symfonicznej muzyce filmowej.
    Słychać tu nawiązania do Cynic – nie tylko instrumentalne, ale także dzięki tym dziwnym elektronicznie przetworzonym wokalom. Słychać miejscami kosmiczny klimat „Spheres”, bywa, że skojarzenia biegną ku późnemu Death. Są to jednak świadome nawiązania do klasyków, a nie tania jazda na sprawdzonych patentach. Kompozycje Obscura mają swój charakter – są niezwykle przemyślane, inteligentne i przesycone interesującymi smaczkami i zagrywkami. Mimo spójności całej płyty, każdy z dziewięciu utworów ma swoją twarz i indywidualny charakter. Brzmienie płyty jest wypieszczone, sama muzyka wygrana z aptekarską dokładnością i pedantyczną starannością – aranżacje utworów są równie poukładane i wymuskane jak fryzury samych muzyków. To zdecydowanie nie jest granie jakie lubię najbardziej, ale cholera, jakość tego albumu nie pozwala na krytykę. Ta muzyka płynie lekko i naturalnie a wszystkie techniczne wygibasy i złożone zagrywki nie wydają się być wydumane i tworzone w pocie czoła, lecz mają jakiś taki naturalny puls i improwizacyjny rozmach.

    „Akróasis” – krok po kroku

    „Sermon of the Seven Suns” rozpoczyna się chwytliwym szybkim riffem, przez który przebija się puls basu mogący przywoływać echa „Individual Thought Patterns”. Żadnego pitolenia, żadnych zbędnych dźwięków, szybka jazda do przodu, aż do przestrzennego zwolnienia w połowie trzeciej minuty z dobitnymi frazami wokalnymi a la wczesne At The Gates. Po trzeciej minucie bardzo przyjemna akustyczna wstawka, w którą wbija się kosmiczna, progresywna gitara solowa. Pod koniec czwartej minuty znów dominują szybkie i ostre gitary, a w tle pływające partie basowe i precyzyjny ostrzał perkusyjny. W szóstej minucie zgrabna partia solowa w naturalny sposób łączy się z riffem. Na zakończenie żegnają nas głosy kosmitów. Ten utwór trawa ponad siedem minut, a przez cały czas trzyma napięcie.


    „The Monist”
    zaczyna się zamaszystym, rytmicznym riffem, do którego dołączają niższe i cięższe (tak! death metalowe) partie wokalne, przeplatane głosami kosmitów i bardziej ludzkim krzykiem. W okolicach drugiej minuty wchodzi rozpasana partia solowa gnająca ku wyciszeniu z jękliwymi partiami basu i pełnej erudycji grze na perkusji. Kosmici wtórują agresywniejszym wokalizom, a od czasu do czasu wchodzi znów niższy death metalowy growling. Bardzo fajny utwór – jednocześnie techniczny, ale i pełny groove. 
    Utwór tytułowy zaczyna się świetnym melodyjnym szwedzkim riffem, przez który partie basu przebijają się niczym trąby. Partia solowa rozszczepia to gitarowe riffowanie z wdziękiem wiosennego wiatru, który rozczesuje włosy, chwilę wcześniej splecione w warkocz. Gitarowe przestrzenne sola pięknie łączą się z motoryczną jazdą riffów, raz je przytłaczając, raz ustępując im pola, a innym razem przechodząc do roli akompaniamentu. 
    „Ten Sepiroth” rozpoczyna się spokojnie i klimatycznie z nieśmiałymi pomrukami gitary basowej. Nagle wchodzący gitarowy riff o heavy metalowej urodzie pobudza do szaleńczego galopu. Fajnie kontrastuje z nieśpiesznymi finezyjnymi partiami solowymi i ciężkim pochodem tłustego basu, który wbija się głęboko w gitarowe podłoże. Przemykają kosmiczne wokale, następuje wyciszenie, by za chwilę znów uderzyć ze zdwojoną mocą i podwójnymi partiami wokalnymi, gdy krzykacz o suchym gardle tworzy chór z istotami z innego świata. Na koniec trochę growlingu i łagodne wyciszenie. 
    „Ode to the Sun” rozpoczyna się cieżkim riffem o niemal morbidangelowskim rodowodzie. Potężne wokalizy, walcowaty riff i jęcząca gitara w tle przypomina przez chwilę klimat „Domination”, ale zaraz kosmiczne partie chóralne rozrzedzają atmosferę i w gęstniejący mrok wpuszczają błękitne światło. Urzekające kontrasty tego kawałka mieszają ciężar i groove z przestrzennym, progresywnym graniem i urokliwymi melodyjnymi partiami wokalnymi. Pod drugiej połowie piątej minuty kosmici ze swoim błękitnym światłem przedzierają się przez kolorową szybę kościelnego witraża i prosto z ołtarza śpiewają wyraźniejszym chóralnym kobiecym głosem, którego echo odbija się od kolebkowego sklepienia i zimnej marmurowej posadzki. A siła tego śpiewu wykrzesana z głębi płuc jest tak zdecydowana, że aż drży płomień świec oświetlających wejście do kościoła. To chyba mój ulubiony utwór na całej płycie. 
    „Fractal Dimension” to kolejny utwór, skrzący się aranżacyjnym bogactwem morotycznego riffowania i finezyjnych gitar solowych, które pięknie grają na przełomie trzeciej i czwartej minuty, przechodząc w ciężki riff o niemal thrash metalowej rytmice. Pięknie się ten utwór rozpływa balansując pomiędzy zwartymi motorycznymi momentami, a pływającymi przestrzennymi lotami. 
    „Perpetual Infinity” wita nas akustycznym początkiem z cichym śpiewem kosmitów, po którym nabiera mocy, ciężaru i drapieżności. W drugiej minucie rusza szaleńczą galopadą, bardziej jednak przypominającą wyścig arabskich koni szlachetnej krwi niż gonitwę stada danieli wypłoszonych pożarem lasu. Nie na długo zresztą, bo chwilę później te gitarowe dźwięki rozbiegają się na wszystkie strony niczym pędzel malarza, który zaczyna śmiałymi ruchami rozprowadzać farbę po całym płótnie, a płótno to wydaje się nie mieć żadnych granic.

    Uwielbiam takie chwile gdy płyta, którą kupiłem trochę wbrew sobie i pomimo ostrzeżeń wielu osób, zaskakuje w sposób tak pozytywny i z każdym przesłuchaniem coraz bardziej zyskuje. Może i Obscura gra death metal jakiego nie lubię, ale i tak udało im się nagrać świetną płytę. Do Bydgoszczy bym na ich koncert pojechał!

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj