ORANSSI PAZUZU: Dźwiękowe monstrum

    1

    ORANSSI PAZUZU gra muzykę specyficzną – absorbującą, nieoczywistą i nie najłatwiejszą w odbiorze. Gdy ich słucham z płyt z przyjemnością zatracam się w tych dźwiękach. Nie byłem jednak pewien czy ta muzyka jest w stanie przemówić do mnie w równym stopniu na żywo. Po wczorajszym koncercie nie mam wątpliwości. Przemówiła tak głośno i dobitnie, że wciąż jeszcze słyszę szum w uszach. Kosmiczny szum dobiegający z czarnej dziury 

    Wczorajszy koncert zapowiadał się dość kameralne. Mój zakupiony bilet miał numerek 64 – ludzi niewiele, przed wejściem na salę rozstawione stoiska z płytami. Wśród nich stoisko Wszechpotężnej ARACHNOPHOBIA RECORDS (przez PH!). Przejrzałem płytki i od razu mi się humor poprawił bo nie dość, że wymacałem ostatni album gwiazdy wieczoru – ORANSSI PAZUZU, to jeszcze ostatni krążek STILLBORN, na których koncert wybieram się w przyszły piątek oraz ostatnią płytą ALUK TODOLO (!).

     

     

    FLESHWORLD

    Jak pierwszy na scenę wyszedł FLESHWORLD – nasz rodzimy zespół, o którym wcześniej nie słyszałem. Brzmieniowo zaprezentowali się bez zarzutu – stylistycznie wpisałbym ich w szeroko rozumiany post metal – ciężki, klimatyczny, potężny – nie tak odległy od tego co gra choćby Cult Of Luna. I cóż, o ile jeszcze 2-3 lata temu byłbym zadowolony, a 5-6 lat temu zachwycony ten zespołem, tak dziś, przyznaję bez bicia, że zdarzyło mi się tu i ówdzie dyskretnie ziewnąć. Jestem chyba już taką stylistyką lekko zmęczony. O ile jeszcze na koncercie wytrzymałem bez szczególnego dyskomfortu tak tuż po nim, nie ruszyłem by zakupić płytę.

    NON OPUS DEI

    Jako drugi wystąpił NON OPUS DEI. Przyznam, że po początkowej ekscytacji tym zespołem moje zainteresowanie jego kolejnymi albumami z czasem zaczęło słabnąć. Najlepszych dowodem jest, że płyta „Eternal Circle”wydana w ładnym digi przez Witching Hour Productions stoi na mojej półce zafoliowana i choć minęło już sześć lat od jej zakupu, to wciąż nie mogę zebrać się na jej odsłuch. Sądziłem, że gdy zobaczę ich na żywo to może coś zaskoczy i może znów się do nich przekonam. Niestety, nic takiego się nie stało. Cenię w NON OPUS DEI to, że nie podążają przetartymi ścieżkami i grają po swojemu, ale za cholerę mnie to nie przekonuje. Ich przekaz wydaje mi się pokraczny, niezgrabny, niespójny, popadający w egzaltację, a teksty trącące grafomanią. Ja wiem, że tak ma być i rozumiem, że to świadomie przyjęta konwencja, ale podczas niedzielnego koncertu utwierdziłem się w przekonaniu, że obecnie z NON OPUS DEI mi zupełnie nie po drodze.

    ORANSSI PAZUZU

    Tymczasem z minuty na minutę ludzi przybywało i gdy wyszli Finowie z ORANSSI PAZUZU, zebrany tłum wypełnił dość szczelnie całą przestrzeń między sceną, a drzwiami wejściowymi na salę. Chyba naprawdę niewiele zabrakło by zagrali na dużej scenie. Choć może właśnie ta mała doskonale pasowała do ich występu – skromnego, cichego, statycznego, minimalistycznego. Ale to wszystko pod względem wizualnym i w odniesieniu do scenicznej prezentacji. Muzycznie było zupełnie inaczej – głośno, przytłaczająco, gęsto, klimatyczne, złowrogo.
    Dźwięki wylewały się z głośników jak smoła, przytłaczały, osaczały, gniotły swoim ciężarem i monolitycznym monumentalizmem, psychodeliczną transowością i radykalną bezwzględnością. Stałem tuż przy barierkach, ale fala dźwięku już po kilku minutach odepchnęła mnie na bezpieczną odległość. Poczułem się jak martwa ryba wyrzucona przez fale morskie na piaszczysty brzeg.

    W oceanie dźwięku

    Na scenie nie działo nic efektownego, muzycy całkowicie zaabsorbowani grą, oświetlenie, oszczędne, minimalistyczne, najczęściej w odcieniach zimnego błękitu. Od czasu od czasu ostre białe światło zlokalizowane gdzieś koło instrumentów klawiszowych biło oślepiającym blaskiem jak latarnia morska. Jakby chciało być wskazówką nawigacyjną dla słuchaczy, którzy tonąc w oceanie dźwięków zaczęli już tracić poczucie rzeczywistości i orientację w przestrzeni. Bo to co wylewało się z głośników to już nie była muzyka, ale właśnie ocean dźwięków – zimnych, gęstych, nieprzeniknionych, rzucających publiką jak bezwzględny żywioł fal, małym drewnianym statkiem z połamanymi żaglami. Spore wrażenie zrobiły na mnie również partie wokalne – chore obłędne krzyki, czasami przywodzące na myśli to co robił w MAYHEM Attila Csihar, w czasach swojej świetności.

    Publika była raczej statyczna bo tradycyjne koncertowe zabawy przy ORANSSI PAZUZU przypominałby próbę szybkiego tańca w wodzie po szyję. W takim koncercie chyba jeszcze lepiej by się uczestniczyło w pozycji siedzącej, a już najlepiej leżąc. Właśnie na to miałem ochotę. Gdyby podłoga była trochę bardziej przyjazna to najchętniej położyłbym się pod sceną i słuchał Finów jeszcze ze dwie godziny. Niestety skończyli po godzinie z haczykiem. Nieoczekiwanie wyszli na jeden bis. Kumpel prawie płakał – tak go ten koncert wynudził i wymęczył, ja byłem zachwycony i w pełni usatysfakcjonowany. Wyjątkowy występ wyjątkowego zespołu.

    1 KOMENTARZ

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj