PESTILENCE ma na swoim koncie przynajmniej jedną wybitną płytę, kilka bardzo dobrych i jedną, która przez wielu została wyklęta, a dla mnie pewnie na zawsze pozostanie ulubioną
Czwarta płyta PESTILENCE wydana w 1993 roku przez Roadrunner Records wprawiła mnie w niemałą konsternację. Na obcowane z płytą oryginalną, nieszablonową, przełamującą granice death metalowej stylistyki niejako przygotowała mnie recenzja Kasi Krakowiak na łamach Metal Hammera, w którym „Spheres” została obwołana Albumem Miesiąca. Owszem, może stawiać tezę, że Metal Mind, będący jednocześnie wydawcą Metal Hammera czynił albumami miesiąca, to co akurat wydawał na kasetach. Cóż, nawet jeśli tak rzeczywiście było to mieli farta i ich oferta fonograficzna zbiegała się wówczas z premierami płyt wybitnych.
Bez wątpienia „Spheres” jest płytą wybitną, unikalną, nieporównywalną z niczym innym. Niezależnie od tego czy się spodoba czy nie – każdy powinien się z nią zmierzyć, choćby dla przygody, szerszego spojrzenia na muzykę metalową, z chęci przekonania się o tym w jakie rejony się zapuszczała.
PESTILENCE od początku był zespołem nietuzinkowym, od thrash death metalowego debiutu „Malleus Maleficarum” przez brutalniejszą, w pełni death metalową „Consuming Impulse”, aż po olśniewającą technicznie „Testimony of the Ancients”. Warto zaznaczyć, że w dniu w którym przyniosłem do domu kasetę „Spheres” znałem tylko „Consuming Impulse”, zakupioną zupełnie w ciemno ze względu na intrygującą okładkę. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że wówczas tej płyty należycie nie doceniłem – ot, poprawny death metal, ale gdzie mu było do płyt Death, Obituary, Cannibal Corpse, Morbid Angel czy Deicide, które królowały w moim magnetofonie. Bardziej też ceniłem Morgoth, Atrocity, Grave, Unleashed, Entombed czy rodaków Pestilence z Asphyx, Sinister i Grave.
„Spheres” okazała się jednak czymś zupełnie innym – jakąś odrealnioną, kosmiczną muzyką, która w moich uszach odpłynęła od death metalowej planety w przestrzeń zupełnie nieznanej galaktyki. Zespół użył na płycie syntezatorów gitarowych – tak przynajmniej wyczytałem w recenzji Kasi Krakowiak – co gdyby nie pozytywny kontekst mogłoby mnie porządnie odstraszyć. No bo jak to – syntezatory i metal? Przecież to nie ma prawa się udać.
Jednak jakimś cudem się udało – „Spheres” brzmieniowo odbiegła od wszystkiego co wcześniej słyszałem. Ba, po latach mogę powiedzieć, że odbiega od wszystkiego co słyszałem też później. W tej muzyce nie ma agresji, tradycyjnej death metalowej brutalności – to dźwiękowa podróż w kosmos. Taki wyimaginowany – w którym rozchodzi się dźwięk, przemierza bezkresne przestrzenie i odbija się od twardych skał niezamieszkałych planet. Ten album wydawał mi się odhumanizowany, zimny, jakby wygenerowany przez maszyny, w których zapisano wzory i logarytmy ludzkich uczuć i namiętności. Tworząc taką muzykę PESTILENCE mogli popaść w pułapkę bezduszności, maszynowych mechanizmów, które spychają przekaz w pozaziemską sferę niedostępną dla percepcji prymitywnych śmiertelników. Na szczęście tak się nie stało – ta mechaniczna syntetyczność, matematyczna dokładność i precyzja zimnych dźwięków zawiera wyizolowane pierwiastki namiętności, bólu, lęku, tęsknoty, determinacji i piękna. W laboratoryjnych warunkach połączono je z dźwiękiem w taki sposób by nie przyćmić go niedoskonałością zwierzęcego rozedrgania, by emocje były jak kolory podkreślające strzelistość muzycznego postumentu, a nie gra różnobarwnych świateł na wzór efektownych fajerwerków, które po chwili rozbłysku gasną na tle czarnego nieba.
– Czy „Spheres” to wciąż death metal? – zapytał filozoficznie kumpel, gdy puściłem mu ten album tuż po jego premierze. Zdecydowanie nie był tą płytą oczarowany. Dla niego to był przykład tego jak death metalu nie powinno się grać. Nie podejmowałem z nim polemiki, doskonale go rozumiałem, bo sam w death metalu szukałem i dotąd szukam zupełnie innych emocji i z pewnością bym nie chciał by rozwój całej sceny poszedł w stronę wskazaną przez „Spheres”.
– Nie mam pojęcia, ale kocham tę płytę – odpowiedziałem wówczas i po 27 latach zdania nie zmieniam. PESTILENCE nagrał albym eksperymentalny, odważny – nie przez wszystkich zaakceptowany i być może nawet stylistycznie zmierzający ku ślepemu zaułkowi. Nie zmienia to jednak, że pozostaje dla mnie płytą wybitną, jedną z najlepszych z ich dyskografii i jedną z najciekawszych w historii całego gatunku.
Holendrzy po latach przerwy wrócili z bardziej klasycznym repertuarem. Nawet gdzieś wyczytałem, że z perspektywy czasu „Sphers” uważają za błąd i zupełnie nieudany eksperyment. W 2009 roku wyszła płyta „Resurrection Macabre” – gęsta, brutalna, brzmieniowo nasterydowana. Początkowo uznałem ją za plastikową, później doceniłem dostrzegając, że pod nabrzmiałymi mięśniami i nadmiernym przyrostem masy wciąż pulsuje gorąca krew, która nadała życie ich wcześniejszej twórczości czyniąc ją tak fascynującą i unikalną.
W 2010 zagrali znakomity koncert w Krakowie, w ramach United Titans Festival, u boku m.in. Deicide, Death Angel, Marduk i Vader. Wówczas moim zdaniem absolutnie potwierdzili jakość swojego nowego materiału. Na żywo utwory z „Resurrection Macabre” nie odstawały nawet o milimetr od ich starszego materiału. Zupełnie inaczej odebrałem „Doctrine” – płytę nagraną dwa lata po poprzedniczce. Brzmieniowo sucha, selektywna, dosadna, wokal mocno wyeksponowany. Przystępniejsza od „Resurrection Macabre” zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie w pierwszej konfrontacji, ale nie przekonywała już zbyt mocno gdy próbowałem do niej wracać o latach. Na jej tle kolejne dwa albumy wypadają lepiej, szczególnie album „Hadeon” wydał mi się interesujący, ale niestety szybko powędrował na półkę. Może zbyt szybko? Może powinienem poświęcić więcej czasu ostatnim płytom PESTILENCE? Być może kiedyś przyjdzie na to pora – póki co gdy wracam do ich dokonań sięgam najczęściej, albo po chyba najlepszą w dyskografii „Testimony of the Ancients”, albo po moją ulubioną „Spheres”, ewentualnie po któryś z dwóch pierwszych albumów, które bardzo doceniłem w ciągu ostatniej dekady. Wszystkie cztery zresztą mam na winylach, czyli nośniku zarezerwowanym dla najważniejszych płyt mojego życia.