Nuclear Assault to kapela, którą uwielbiam, na czole mam kilkucentymetrowe zgrubienie od bicia nim w podłogę przy składaniu pokłonów takim płytom jak “Handle With Care” czy boskiemu “Survive”. Tym bardziej byłem zdziwiony gdy po reaktywacji i wydaniu płyty „Third World Genocide” w praktycznie każdym magazynie w dziale z recenzjami, wylewano na Amerykanów pomyje, gaszono im papierosy na powiekach i sikano na głowę
Byłem twardy – choć nie od razu, zakupiłem jednak “Third World Genocide” i zaciskając szczękę nacisnąłem play – obiecując sobie, że będę tym jedynym sprawiedliwym, który zrozumie artyzm mistrzów thrashowego rzemiosła. Pierwszy tytułowy kawałek – ogień, co prawda nie buchający z miotacza, ale taki z zapalniczki. Zrobiło się cieplej na sercu – drugi “Price Of Freedom” za bardzo rozmyty, nie ma ciężaru i gitarowego czadu, nawet ten pojebany, histeryczny wokal czai się gdzieś z tyłu, wychylając się tylko nieśmiało niczym 9-letnia Ola z ciemnego kąta na szkolnej potańcówce.
Słuchamy dalej – jest thrashowa konstrukcja riffów, raz mniej, raz bardziej przekonywujących – sekcja rytmiczna w zasadzie w porządku. Nie czuję się jednak ataku, a na pewno nie nuklearnego ataku – co najwyżej szczeka gdzieś wokół stado piesków preriowych, które przy naprawdę sporej wyobraźni można by zestawić z dzikim bulterierem sprzed lat, który skakał do gardła i jednym kłapnięciem pyska rozrywał krtań. Mam wrażenie, że chłopaki ten album nagrali trochę dla jaj – taki “Whine and Cheese” brzmi jak nieudany cover Onkel Tom. Od czasu do czasu próbują zagrać jakieś cięte thrashowe riffy, ale jak tylko mi się uśmiechnie mazak to zaraz niczym czopek wsadzony poprzek w dupę – serwują mi jakąś betonową przyśpiewkę. Gdyby się tak człowiek uparł to może by z tego albumu wykroił w miarę niezły mini album, gdyby zacięcia starczyło na jeszcze więcej to można by nawet z tego materiału skonstruować jeden zajebisty utwór – ale robota ta przypominałaby próbę krawieckiej przeróbki śpiwora w bikini. Niby można – ale kto by się z tym męczył ?
Najbardziej chyba podoba mi się utwór pt: “Hockey song”. Cóż jednak z tego, skoro ten wałek trwa zaledwie 14 sekund. Pod koniec albumu, po całkiem niezłym jak na towarzystwo, w którym się znalazł “Eroded Liberty” chłopaki przygotowali coś specjalnego. Zachowali się niczym kelner, który po mało strawnym obiedzie zamiast po napiwek (którego i tak by nie dostał) podchodzi do stolika, rzyga mi do talerza i oddaje mocz na marynarkę. Mam tu na myśli “Long Haired Asshole” – wieśniackie, wesołkowate country, które nie wiem czy miało mnie rozbawić czy dobić. Nic dziwnego, że po tym nieporozumieniu utwór wieńczący płytę brzmi potężnie i zadziornie. No ale kto się równa do gówna ?
3/10