SARCOFAGO – bogowie bluźnierczej ekstremy

0

Debiut SARCOFAGO to jeden z najbardziej ekstremalnych albumów w dziejach muzyki metalowej. W przyszłym roku miną trzydzieści lat od chwili premiery tego krążka, a on wciąż brzmi dziko, ekstremalnie i diabelsko

„INRI” to zło, dzicz i opętanie – nie wiem czy przed Sarcofago jakikolwiek zespół był tak dosadnie bluźnierczy. Ekstremalność Kreator i Sodom wydaje się bardziej komiksowa, a Bathory staranniej wyreżyserowany i pieczołowiciej wykreowany. W przypadku Sarcofago wydaje się, że ten młodzieńcy bunt był szczery, spontaniczny – bez dystansu i porozumiewawczego mrugnięcia okiem.

Na „INRI” słychać to co jest immanentną cechą większości najbardziej ekstremalnych zespołów metalowych. To punk! Ostatnio dyskutowałem ze znajomym, starym metalowcem, który zwierzył mi się, że nie znosi punka. Jak można nie znosić punka, a kochać wczesne Bathory, czy choćby Sarcofago? Jak widać można.
Dla mnie ten szaleńczy i ekstremalny sznyt muzyka metalowa zyskała dopiero w połączeniu z punkową prostotą i wulgarnością. Słychać to praktycznie na wszystkich ekstremalnych metalowych płytach, z których narodziły się takie gatunki jak death czy black metal.

Ale wróćmy od „INRI”. Dziewięć hymnów ku chwale ciemności, dziewięć gwałtownych ejakulacji szatana, na skutek których doszło do zapłodnienia tysięcy zespołów na całym świecie, które po dziś dzień wydają na świat swoje plugawe potomstwo. Niespełna pół godziny piekła na ziemi – czysty ogień, który z głośnym trzaskiem pochłaniał wszystkie świętości, a wartości przekazywane tym młodym ludziom przez społeczeństwo, w którym byli wychowywani – w garść szarego popiołu. Nie wiadomo ile w tym było refleksji i świadomego buntu, a ile szczeniackiej rebelii i głupoty. Nie wnikam, bo liczy się tylko muzyczny efekt – a ten jest porażający i tylko mogę się domyślać jakie wrażenie „INRI” mogło zrobić na słuchaczach w 1987 roku.

„Satanic Lust” rozpoczyna się prostym miażdżącym riffem przechodzącym w niemal punkową galopadę. Wokale złowieszcze, początkowo przytłumione, później bardziej zdecydowane, wysuwające się na pierwszy plan. Brzmienie obskurne, brudne, ale jednocześnie selektywne i wyraziste. Tekstowo – bezpośrednio, chamsko, bluźnierczo i dosadnie.
„Desecration of Virgin” sączy się jak trucizna, jest punkowa motoryka, ale jest też swoista black metalowa melodyka i absulutnie szalony wokalizy, jakby Wagner wyrzucał z siebie nie słowa ale jad, a później się tym jadem dławił i wymiotował. Absolutnie piękne obrzydlistwo.
Początek „Nightmare” buduje diaboliczny klimat, a później na zmianę mamy przyśpieszenia, perkusyjny ostrzał i bezwzględnie szybkie niszczące granie z pancernym zwolnieniem i selektywnym riffem, przy którym miękną kolana. Najdłuższy i jeden z najlepszych utworów na płycie.
Tytułowy I.N.R.I. kończy stronę „B” wydania winylowego. Szybki, brutalny, totalny. Riff w tym utworze jest tak napastliwy, a wokalizy ekstremalne na miarę warstwy lirycznej, którą za sobą niosą.

„Christ’s Death” ma w sobie coś co w przyszłości będzie nazywane war metalem – intensywność, gęstość i ekstremalność. Świetne są też partie wokalne, które w pewnym momencie z diabelskiego krzyku przechodzą w bardziej ludzkie wrzaski, a nawet wchodzą na heavy metalowe górne rejestry. Pięknie ten utwór na końcu zwalnia, a chóralne rytualne wrzaski przypominają jakiś szalony sabat czarownic.
„Satanas” znów poraża gęstością i maniakalnym, uporczywem riffem, w który wplata się złowieszcza partia gitary solowej brzmiąca jak coś pośredniego pomiędzy złowrogim powiewem wiatru, a diabolicznym śmiechem.
„Ready to Fuck” nadchodzi jakby z oddali – jest jak trąba powietrzna, którą zwiastuje drżenie ziemi, później widzimy ją na horyzoncie, a po chwili wciąga w swój mroczny wir wszystko co napotyka na swojej drodze. Zwarta motoryka, lekko zbasowane brzmienie – jest na „INRI” coś unikalnego i niepowtarzalnego, jakaś pierwotna dzikość i nieokiełznana zła energia, które są właściwe tylko dla brazylijskiej sceny.
„Deathrash” rozpoczyna się wulgarnym i agresywnym rozpasaniem, w które wchodzą partie wokalne przywodzące na myśl jakąś czarną mszę, podczas której przywoływane są diabelskie moce. Gitary wyją i świszczą, riffy chłoszczą, a Wagner wyrzyguje z siebie słowa z taką pasją, że włosy jeżą się na głowie.
I na koniec „The Last Slaughter” – bezwzględny, napastliwy intensywny z sekundą wyciszenia w środku i wyrazistą, bardziej przestrzenną partią gitarową, na której tle Wagner odprawia swe diabelskie modły i obłąkańcze zaklęcia. Przepiękny utwór – bez wątpienia jeden z dziewięciu najlepszych na tej płycie.

„INRI” to prawdziwy klasyk – jedna z najważniejszych płyt nie tylko brazylijskiej sceny. To jeden z tych albumów, który w czasie swojej premiery przesunął granicę ekstremy w muzyce metalowej – nie tylko za sprawą samej muzyki (bo różnie rozumiejąc ekstremę, można by się zastanawiać czy choćby Sepultura nie była bardziej ekstremalna), ale także wizerunku i tematyki tekstów.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj