SHINING – Shining (2023)

0

„Shining” to dwunasta studyjna płyta szwedzkiego SHINING, projektu od 1996 roku realizowanego przez Niklasa Kvarfortha

Moim ulubionym albumem Shining jest „IV: The Eerie Cold”, za najlepszy uważam „V: Halmstad (Niklas angående Niklas)”, ale i późniejszą twórczość Szweda śledziłem z wielką uwagą i w zasadzie poza zupełnie niepotrzebną EP „Lots of Girls Gonna Get Hurt” nigdy nie poczułem się zawiedziony. Bywały jednak płyty nierówne – jak choćby „VI: Klagopsalmer” – mająca znamiona geniuszu, ale jednak jakby niedopowiedziana, nie wyartykułowana do samego końca.

Po latach oczywiście Shining nie jest już tym samym zespołem, zrodzonym z bużumowej ciemności, spektakularnie konającym w blasku fleszy. Co jednak warto podkreślić – ten „pierwiastek shiningowości” bez względu na długość i intensywność autodestrukcyjnego ceremoniału, liczbę zgonów i zmartwychwstań wciąż nie zamiera i towarzyszy projektowi przez całą twórczość.

Nie inaczej jest na „Shining” – płycie skrzącej się od emocji – zwykle negatywnych, ale płynących ze zmiennym natężeniem, przesączających się przez zróżnicowane faktury dźwiękowego podłoża i różną gęstość muzycznej tkanki. A gdy przestrzeń roztaczają partie akustyczne, a Niklas śpiewa czysto i delikatnie robi się nostalgicznie, efemerycznie, onirycznie, refleksyjnie. Tyle, że to wszystko umyka banalności i sztampie, bo w takich chwilach Shining jest zwiewny, wdzięczny i pełen muzycznej erudycji.

Płyniemy więc tym spokojnym jeziorem wyciszonych emocji, krzepiącego odprężenia, kojących marzeń sennych. W żadnej chwili nie popadamy w monotonię, bo gwałtowniejsze i bardziej radykalne partie potrafią ze świata snu przebudzić, a długie czarne macki bólu i autodestrukcji owinąć się wokół szyi i szarpnąć w kierunku mulistego dna.
Wtedy sielski krajobraz się rozmywa, szklista i spokojna tafla spokojnego lustra wody niepokojąco drży, a bicie rozkołatanego serca cichnie w uścisku lepkiej dłoni narastającego lęku. Ale to tylko ulotne chwile stojące na granicy projekcji, fantomowe bóle, niepokojąco swędzące blizny po ranach zasklepionych przed wieloma laty. Wciąż sugestywne, wciąż emocjonalnie rozedrgane, ale nie pociągające na samo dno, a już na pewno nie w sposób bezpośredni i dosłowny.

– Gość gra jak Andy La Rocque – pomyślałem gdy po raz pierwszy rozbrzmiał czwarty utwór. Sprawdzam i okazuje się, że to jest Andy La Rocque! Trzeba być prawdziwym geniuszem gitary, by zostać rozpoznanym przez gościa z betonowymi uszami, takiego jak ja. Od lat wychwytuję w lot jego gościnną obecność na różnych płytach.

Mamy tu też kojący, fortepianowy utwór Erika Satie’a, kompozytora z czasów fin de sircle oraz 12-minutową „Den permanenta sömnen kallar” wieńczącą album i będącą taką definicją współczesnego Shining – z hipnotyzującym narastającym początkiem i skrzętnie budowanym klimatem. Shining zaklinającego ekspresję w gwałtownych, radykalnych i gniewnych fragmentach, rozjaśniającego duszną ciemność akustycznym zwolnieniem i czystym spokojnym śpiewem. I to światło znów na chwilę gaśnie, ożywają ściany, zapada się podłoga, a w ciemności majaczy blask, który wyciąga do nas świetlistą dłoń. Nie podążymy jednak jak ćma. Jeszcze nie teraz. Nie dziś.

 

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj