Skóra i ćwieki na wieki

0

Wydawnictwo Czarne na 26 października zapowiedziało premierę książki „Skóra i ćwieki na wieki – moja historia metalu” autorstwa Jarka Szubrychta, znanego dziennikarza i publicysty, związanego ze metalową sceną od lat 80. Autora znakomitych biografii Slayera i Vadera.


Pisałeś książkę w tajemnicy, czy tylko mnie ominęła informacja o tym, że powstaje publikacja poświęcona metalowej scenie?

Rzeczywiście się nie chwaliłem. Nie robiłem z tego też wielkiej tajemnicy, ale nauczony doświadczeniem kilku poprzednich książek, którymi się pochwaliłem, a później musiałem się tłumaczyć dlaczego ich jeszcze nie ma, tym razem wolałem uniknąć szumnych zapowiedzi. Pisząc tę książkę nie musiałem korzystać z zewnętrznych źródeł, nie musiałem robić wywiadów, więc informacja o niej niespecjalnie się roznosiła.

Wiem coś o tym. Pomysłem napisania książki „Metal w polskiej krwi” pochwaliłem się kilka lat temu, wciąż jej nie skończyłem i nieraz poczucie winy spędza mi sen z powiek. Na początku zadam pytanie, które wielokrotnie w żartobliwym tonie stawiałem swoim rozmówcom na forum Masterful-Magazine. Ile Ty w ogóle masz lat? Pytam, bo to istotne w kontekście perspektywy Twojej książkowej narracji.

Mam lat 48.

Czy „moją metalową historię” można rozumieć jako Twoją przygodę z metalem?

Nie. To książka o metalowej scenie, a nie o mnie. Podtytuł książki – „moja historia metalu” – z jednej strony brzmi buńczucznie, ale z drugiej jest bardzo prawdziwy. Należy go czytać z akcentem na „moja”. Nie miałem ambicji, żeby zmierzyć się z kompletną historią metalu, polskiego, światowego, czy jakiegokolwiek. Moją intencją było opisać swoją drogę, która narzucała mi określoną perspektywę. Nie jest to jednak książka autobiograficzna – opisuję metalową scenę przez pryzmat własnych doświadczeń, które w dużej mierze wpisywały się historię mojego pokolenia. Inicjatywa napisania tej książki przyszła ze strony wydawnictwa, które dało mi wolną rękę i pozwoliło na subiektywne potraktowanie tematu. Dzięki temu mogłem niektóre zjawiska obiektywnie ważne dla sceny metalowej pomijać, bo nie były istotne dla mnie i dla mojego pokolenia, a jednocześnie naświetlać mocniej, to co było dla nas fundamentalne. Dobrym przykładem jest Kat, a potem black metal. W historii światowego metalu Kat jest zespołem nieistotnym, dla polskich metalowców po czterdziestce jest kluczowym. Black metal w Polsce jest zjawiskiem dużo ważniejszym niż black metal na świecie. Ze względów kulturowych i społecznych ta muzyka rezonowała u nas dużo mocniej niż w krajach, gdzie pozycja kościoła jest marginalna.

Jarek Szubrycht jest autorem dwóch znakomitych biografii SLAYER „Bez litości” i VADER „Wojna totalna”

Rozumiem, że pominąłeś niezbyt popularny w Polsce glam metal?

Nie pominąłem, bo wspominam o nim, ale oczywiście jest potraktowany po macoszemu. Należy właśnie do tych rzeczy, nad którymi specjalnie się nie rozwodzę, bo dla nas nie były ważne. Glam u szczytu swojej popularności do zdeklarowanych polskich fanów metalu nie docierał. Gardziliśmy tą muzyką. Niektóre treści tłumaczone z amerykańskich wydawnictw przesączały się do takiej kościelnej bibuły, która przestrzegała Polaków przed satanistami. Ostrzegano przed Twisted Sister czy przed W.A.S.P., ale wówczas w Polsce nikt tych zespołów nie słuchał. My słuchaliśmy Venom i Kata, przed którymi w tych kościelnych wydawnictwach nas i naszych rodziców nie ostrzegano, bo posiłkowano się tym co napływało z Zachodu.

Twoja perspektywa zamieniła się nie tylko na przestrzeni czasu, ale także w miarę podejmowanych aktywności związanych z metalową sceną.

Moja metalowa inicjacja przypadła na połowę lat 80., kiedy metalowa scena w Polsce się dopiero formowała i definiowała. Wcześniej istniały pojedyncze zespoły protometalowe, ale to właśnie za sprawą TSA ludzie zaczęli o sobie mówić, że są metalowcami. Zbiegło się to z moim czasem dorastania. Mam bardzo różne doświadczenia: fana, twórcy zina, członka zespołów, którym kompletnie nic się nie udało, ale też takiego, któremu trochę wyszło (Lux Occulta – przyp. Maria), publikowałem w bardziej oficjalnych mediach, pracowałem w wytwórni płytowej. Doświadczyłem bardzo różnych aktywności związanych z metalową sceną. Miałem więc łatwość połączenia tych kropek i nie musiałem dopytywać ludzi. Mogłem posłużyć się osobistymi anegdotami wyniesionymi z pracy nad zinem, czy nagrywaniem demówki. Nie jest to jednak książka o mnie.

Koncentrujesz się tylko na historii?

Nie jest to publikacja historyczna, co może sugerować okładka. Skupiam się nie tylko na zmierzchłej przeszłości, ale opisuję także aktualną scenę metalową. Oczywiście tej teraźniejszości jest mniej, bo poszczególne gatunki metalu zostały już dawno zdefiniowane. Piszę jednak też o tym co dzieje się ze współczesną polską sceną metalową, choćby o tym dlaczego i w jakim miejscu jest dziś Behemoth, czy Mgła.

Czy współczesna profesjonalizacja sceny metalowej nie czyni jej mniej fascynującą?

Być może tak. To wspaniałe, że z tej zajawki wyszły zespoły, wytwórnie i magazyny, które są dziś superprofesjonalne. Z drugiej strony przez to opowieść nieco traci, bo to są rzeczy na wyciągnięcie ręki. O tym jak do tego doszło też piszę. Metal zepchnięty na margines musiał się sam zorganizować.

Czy nie jest tak, że muzyka, która była przejawem buntu i stała w opozycji do mainstreamu została już przez ten mainstreamu w pełni pochłonięta?

Metal był już elementem popkultury, gdy ja go odkrywałem dla siebie w połowie lat 80. i nie ma się co oszukiwać, że było inaczej. Zespoły grające coraz bardziej ekstremalnie przed mainstreamem uciekały, ale ten mainstream je gonił i pożerał. Na pewnym etapie się nimi udławił. Okazało się, że główny nurt nie jest w stanie przetrawić pewnej estetyki i ekstremalnych treści. Death metal i black metal nie do końca dały się pożreć głównemu nurtowi. Flirtują z nim oczywiście. Przykładem jest kariera Behemoth, który z jednej strony funkcjonuje w mainstreamie i musi iść na kompromisy, na przykład zmieniając okładkę płyty na skutek nacisku platformy streamingowej, z drugiej zaś przemyca do szerokich mas radykalne treści. Metalowi udało się zachowywać takie „półdziewictwo”, jeśli chodzi o związek w mainstreamem. To oczywiście implikuje różne problemy. Z jednej strony metalowcy chcą prowokować, burzyć i atakować tabu, ale z drugiej strony w całej kulturze to tabu przesuwa się na pozycje skrajne i okazuje się, że nie ma już czego atakować. I ci którzy jednak chcą być traktowani jako radykalni i znienawidzeni wchodzą na terytoria, które stają się bardzo kłopotliwe. Jednym z niewielu tabu są kwestie związane z drugą wojną światową i ideologią nazistowską. Większość zespołów metalowych, które się do tego odwołują wcale nie są spadkobiercami hitlerjugend, ale sięgają po te tematy wiedząc, że one prowokują i wywołuję emocje. Jednocześnie nie chcą się z tego tłumaczyć, bo wtedy cała prowokacja ległaby w gruzach. Tabu nie do ruszenia jest też pedofilia. Pozostały już tylko tematy, które nawet w metalowej kulturze, w której wszystko uchodziło i w której prześcigano się w ekstremalnych treściach, zupełnie nie są akceptowane.

Nie masz wrażenia, że w ostatnich latach metal się ugrzecznił? Dziś ludzie często oburzają się na rzeczy, które dwadzieścia lat temu były czymś normalnym. Jakby wyzbyli się dystansu i nie potrafili niektórych treści postrzegać z przymrużeniem oka. Przykładem jest choćby zamieszenie jakie swoją nową płytą wywołał Destroyers, oskarżony o seksizm i propagowanie przemocy seksualnej.

Nigdy nie byłem fanem Destroyers. Z ich tekstów bardziej się naśmiewałem, niż uważałem je za niestosowne. Ale wtedy miałem kilkanaście lat. Dziś inaczej patrzę na te teksty, mając czterdzieści parę lat i mając świadomość, że pisze je również czterdziestoparolatek. Świat się zmienił, ale nikt im nie zabrania wydawać płyt z takimi tekstami. Mi kiedyś wydawało się to głupie, a dziś też wydaje mi się głupie, tylko że z innych powodów.
Zawsze byli ludzie, których oburzały jakieś treści w metalu. Pamiętam takich, którzy nie akceptowali tekstów Kata, ani okładek Venom w latach osiemdziesiątych. Słuchali metalu, ale to była dla nich granica nie do przejścia. Zresztą oni od tego metalu szybko odchodzili, bo miał on szczególnie w Polsce, coraz bardziej diaboliczny posmak. Myślę, że internet spowodował, iż dziś zarówno głosy sprzeciwu, jak i aprobaty są donośniejsze. Kiedyś opinię zachowywało się dla siebie, albo dla grona najbliższych znajomych. Dziś podziały i różnice zdań są mocniej akcentowane.

„Skóra i ćwieki na wieki” to książka dla środowiska metalowego, czy jest szansa, że ludzie niezwiązani z tą muzyką również odnajdą w niej coś ciekawego?

To trudne pytanie i nie do końca jako autor potrafię na nie odpowiedzieć. Oczywiście chciałbym by ta publikacja zainteresowała nie tylko fanów metalu, bo nie tylko z myślą o nich ją pisałem. Myślę, że ta książka pozwala zrozumieć złożoność zjawiska. Jako fani tej muzyki nie lubimy stereotypowego postrzegania metalu. Najbardziej krzywdzące i absurdalne jest postrzeganie tego zjawiska jako jednorodnego. Przecież metal pod każdym względem: muzycznym, estetycznym, ideologicznym jest bardzo złożony. Wypełniony jest sprzecznymi postawami i koncepcjami. W swojej książce starałem się złożoności i wielowymiarowość tego zjawiska przestawiać. Chciałem też pokazać, że metal nie jest czymś co zastygło, skamieniało i przestało się zmieniać. Jest rozdział o stosunku metalu do kobiet, od seksistowskiego postrzegania i służebnej roli kobiet, do odzyskania ich podmiotowości. Gdy w metalu pojawiły się wątki pogańskie, przedchrześcijańskie i przedpatriarchalne to nagle kobiety zyskały dodatkową siłę i znaczenie.

Wróćmy do okładki książki. Zdjęcie, które się na niej znalazło przypomina stare fotografie protoplastów skandynawskiej sceny death, czy black metalowej, którzy chwytali za instrumenty w pacholęcym wieku. Kogo widzimy na tej fotografii?

Na zdjęciu jestem ja, Tinek i Młody. Zostało zrobione latem 1986 roku przez mojego ojca, który dysponował w miarę dobrym aparatem fotograficznym. Jesteśmy w Dukli nad rzeką, od strony tartaku. Zażyczyliśmy sobie takiej metalowej sesji zdjęciowej i w sumie zrobiliśmy kilkanaście zdjęć. Oczywiście nie byliśmy wtedy żadnym zespołem. Ja miałem 12 lat (pierwszy od lewej – przyp. Maria), koledzy byli parę lat starsi. To był koniec wakacji, za chwilę trzeba było pożegnać się z metalowym wizerunkiem i założyć szkolne fartuchy.

Pamiętasz swoję pierwszą metalową płytę? Pierwsze fascynacje tym gatunkiem?

Pierwszym ważnym zespołem, z którym się identyfikowałem było TSA. Jednak pierwszym metalowym zespołem w ogóle był Europe. W tamtym czasie „Świat Młodych” przedrukował teksty z niemieckiego „Bravo” (rubryka „Gwiazdozbiór” – przyp. Maria) i zapewne dlatego nazwał Europe zespołem heavy metalowym. Gdy się o tym dowiedziałem, pobiegłem do kolegi Młodego, mieszkającego dwie klatki dalej, bo wiedziałem, że jest metalowcem i ma jakieś nagrania. Pożyczył mi kilka kaset, które nie bardzo przypominały Europe, ale mi się spodobały. Wtedy też uświadomiłem sobie, że mam w domu już trzy płyty metalowe. Płytę TSA „Heavy Metal World” przywiózł mi ojciec z delegacji, bo był przekonany, że ja słucham heavy metalu. Nie byłem wtedy taką muzyką zainteresowany, ale ten pomysł na prezent musiał się zrodzić na skutek jakiegoś zaburzenia czasowo-przestrzennego, bo wyprzedził moją pasję o kilka miesięcy. Dodatkowo okazało się, że mam jeszcze płyty Crossfire i Faithful Breath, które wcisnęła mi moja starsza i mądrzejsza kuzynka. Kupiła, bo spodobały się jej okładki, ale bardzo nie spodobała się muzyka. Mi też się okładki spodobały, więc odkupiłem płyty, wydając swoje kieszonkowe. I oczywiście muzyka również mi się nie spodobała i winyle powędrowały na półkę. Po kilku miesiącach, gdy metalu zacząłem słuchać, oczywiście z ogromną radością do nich wróciłem. Później kolejne zespoły zaczynałem poznawać z radia, z „Na Przełaj”, „Magazynu Muzycznego” i „Non Stopu”. Przyszła fascynacja Metalliką, Iron Maiden, Slayerem, Kreatorem i Venom, i dalej już poszło.

Pamiętasz pierwszy koncert, na którym byłeś?

Nie jestem pewien. Wydaje mi się, że był to koncert zespołu Krater. To była lokalna gwiazda z Krosna, grająca na pograniczu heavy metalu i thrashu, bardzo przyzwoicie pod względem technicznym. Na koncercie mieli pirotechnikę, headbanging i robili duże wrażenie. Niestety nie miał kto się nimi zająć i nie wypłynęli na szersze wody, mimo, że mieli odpowiednie atuty.

A pamiętasz swój pierwszy duży koncert?

To jest trudne pytanie. Tego to już w ogóle nie pamiętam. Dorastałem „daleko od szosy” – bez środków finansowych i możliwości wyjeżdżania na Metalmanie, na które jeździli starsi koledzy. Długo karmiłem się ich opowieściami, może właśnie one rozbudziły ten mój koncertowy głód i dużą aktywność na tym polu w kolejnych latach? O! Chyba wiem. Pierwszym większym wydarzeniem muzycznym, w którym uczestniczyłem było Sthrashydło (festiwal w Ciechanowie – przyp. Maria). To była ta edycja, gdy miał wystąpić Paradise Lost, ale ostatecznie nie przyjechał, przestraszony puczem Janajewa (nieudany zamach stanu przeciwko władzy Michaiła Gorbaczowa, przeprowadzony w Moskwie, w dniach 19–22 sierpnia 1991 r.). Odbył się za to pierwszy koncert Vadera jako kwartetu i zrobił na nas oszałamiające wrażenie.

Śledzę Twoją publicystykę od połowy lat 90. Pamiętam, że na początku XXI przeżywałeś kryzys. Byłeś znudzony metalem i dawałeś temu wyraz w swojej publicystyce. Pisałeś „metal się zestarzał”, „pojawiły się oznaki demencji i starczego zdziecinnienia”. Oceniałeś, że gatunek „zjada swój ogon”.

Tak było. Rzeczywiście na początku pierwszej dekady nowego stulecia porzuciłem aktywne uczestnictwo w scenie metalowej. Przestałem być aktywnym fanem, który chciał sprawdzać wszystkie nowości. Na to złożyło się wiele czynników. Niektóre były związane z pracą, rodziną, dziećmi, które się wówczas pojawiły i absorbującymi obowiązkami. Miałem wówczas za sobą dobre 10 lat maniakalnego uczestnictwa w scenie metalowej. Ja nie robiłem nic innego. Metal był nie tylko pasją, ale pochłaniał moje wszystkie aktywności. Pracowałem w Mysticu, a po pracy pisałem książkę o Slayerze albo artykuł. A weekend na próby albo na koncerty. Może nastąpiło pewne zmęczenie materiału? Jestem jednak zdania, że początek XXI wieku zbiegł się z pewnym kryzysem na scenie metalowej. Zakończył się „wyścig zbrojeń”, który trwał przez całe lata 90. Zespoły przestały prześcigać się w innowacjach i w tym kto zagra szybciej, mocniej i brutalniej. W tamtym czasie doszliśmy do kresu ludzkich możliwości. Z jednej strony Angelcorpse, z drugiej Meshuggah, nawał grindowych ekip, wprowadzanie automatu perkusyjnego, który grał tak intensywnie, że nie sposób było rozróżnić poszczególnych bitów. Nie było już nic dalej. Z drugiej strony coraz więcej nowych zespołów zaczęło odwoływać się do minionych czasów. Notowaliśmy powroty starych zespołów – nie tylko tych świetnych i wytęsknionych, ale także tych słabych, które wracając po latach nagle okazywały się kultowe.
Wówczas słuchałem głównie tych metalowych płyt, które znałem. Nowości szukałem w elektronice, muzyce świata, głównie afrykańskiej. W tych nieznanych muzycznych światach wszystko było dla mnie nowe i ekscytujące. Po dobrych paru latach luźnej relacji z metalem, na początku kolejnej dekady pojawiły się zjawiska i zespoły, które znów rozpaliły we mnie ogień.

Pamiętasz jakąś przełomową płytę?

Na pewno była to Furia, czy twórczość Deathspell Omega. Trudno mi wskazać dziś konkretne nazwy. Daleki jestem również od twierdzenia, że w tej pierwszej dekadzie XXI wieku nic godnego uwagi w metalu się nie działo, dlatego łaskawie wróciłem dopiero po niej. Myślę, że to we mnie nastąpiła przemiana, dzięki której znowu odczułem głód takiej muzyki i być może lepiej się do niej dostroiłem. Nie wróciłem już jednak do metalu z takim zaangażowaniem jak przed tym chwilowym rozbratem. Dziś to nie metal, ale muzyka jest dla mnie sposobem na życie. Nie postrzegam jej już przez pryzmat gatunków. Metal jako środowisko i pokoleniowe doświadczenie zawsze będzie dla mnie najważniejszy, bo z niego się wywodzę. Będąc na metalowym festiwalu, czy na koncercie czuję się u siebie. Jednak muzyka popularna, do której zalicza się metal jest wąskim wycinkiem samej muzyki, a jeszcze węższym kultury, czy w ogóle ludzkiej aktywności. Dzielenie tego na jeszcze węższe paseczki wydaje mi się niepotrzebne. Dziś wybierając płyty do słuchania, czy koncerty, które chcę zobaczyć w ogóle się nie zastanawiam nad tym co jest metalem, a co nim nie jest. Do podziałów gatunkowych, czy podgatunkowych odwołuję się tylko jak piszę, na potrzeby czytelnika.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj