SLAYER: Nokaut w szóstej rundzie

0

„Dobry chłopak był i mało pił”… „dobry chłopak był i mało pił…” – z utworem „Tata dilera” skojarzył mi się początek nowej płyty SLAYER (wiem, że ona już nie nowa bo ukazała się w piątek). Nawet pasuje do kontekstu nagrania tego krążka

Później rozpędza się „Repentless” – szybki, zwarty, pełen gniewu i wściekłości. Doskonały na otwarcie płyty – wiadomo, że to nie ta klasa jak choćby „War Ensemble”, ale powodu do narzekania na pewno nie ma. Brzmienie bardzo dobre – ciężkie, gęste i selektywne. Tom w doskonałej formie wokalnej!
„Take Control” nie zwalnia tempa – Bostaph okłada gary strzelając jak z granatnika, solo Kinga miło wkręca się uszy: „I am the propaganda war machine, The face the fury and obscenity” – pięknie!
„Vices” zaczyna się topornym fajnym riffem, jest w nim coś pierwotnego i dzikiego. To głupie, ale kojarzy mi się trochę z pełniej brzmiącym St. Anger. Wokale pełne jadu i pasji, lekko marszowa rytmika podbija tempo, a riff poprzedzający partie solowe sprawia, że głowa sama się macha, a nóżka tupie rytmicznie.
„Cast the First Stone” rozpoczyna się spokojniej, a później wchodzi mocarny riff, którego nie powstydziłby się Machine Head na swoim mocarnym debiucie. Araya jak nawiedzony prorok przemawiający do ludu ze wzgórza. 2:14 – zajebisty riff, a później porywające solo Holta. Tak! Cholernie mi się podoba. Zajebisty riif przywodzący dalekie echa „Ride the Lightning”
Utwór szósty – „When the Stillness Comes” zaczyna się balladowo. Później znów bujająca zagrywka a la Kazik Staszewski – na żywo, ale w studiu. Spokojna deklamacja Toma budująca napięcie. Mam wrażenie, że tym kawałkiem chciano nawiązywać do estetyki utworów komponowanych przez Wielkiego Nieobecnego. Niestety nie wyszło zbyt porywająco, na szczęście w końcówce zyskuje trochę mocy i nie pozostawia złego wrażenia.
„Chasing Death” znów zwraca uwagę na gęste, ciężki i organiczne brzmienie. Fajnie się zagęszcza gdy jednocześnie wybrzmiewa solo i gitara rytmiczna plująca prostym riffem.
„Implode” to typowy Slayer z budującą napięcie introdukcją, błyskotliwym przyśpieszeniem i histerycznie wykrzyczanym refrenem. Nie będzie to klasyk na miarę „Angel Of Death”, ale ziewać na pewno nie pozwala.
„Piano Wire” to prosty, typowy Slayer bez żadnych niespodzianek. Nie porywa niczym specjalnym, ale słucha się go bardzo przyjemnie. Wokalnie Araya robi na tej płycie cholernie dobrą robotę i zdecydowanie ratuje nawet te mniej ekscytujące momenty.
„Atrocity Vendor” podobnie jak poprzednik – nie uwiódł mnie specjalnie, ale zdecydowanie też nie daje ciała. Intensywnie, szybko, prosto – bez kombinowania i silenia się na eksperymenty i efektowne zagrywki. Monolityczne, porządne thrashowe granie, o jakim może pomarzyć 99 proc. współczesnych kapel thrash metalowych.
Na „You Against You” znów jest więcej testosteronu – prawie słyszę jak mi rosną włosy spragnione szaleńczego headbandingu. Zgrabne solo Holta przyjemnie rozwinięte przez Kinga. Gitary chodzą jak ryczące silniki samochodów wyścigowych czekających na opuszczoną chorągiewkę. Końcówka zajebista! Pod koniec trzeciej minuty czuję ciary na plecach i suchość w ustach.
No i ostatni na płycie „Pride in Prejudice” – początek nieśpieszny z ultra ciężkimi zwolnieniami. Toczy się jak jad z paszczy jadowitego węża, który powoli i hipnotycznie rusza głową, by pod koniec drugiej minuty zacząć się szybciej zbliżać do ofiary, a w ostatniej minucie błyskawicznie rzucić się na ofiarę i zanurzyć w niej jadowite kły. No i to zakończenie… prawie widzę jak panowie kłaniają się na scenie i żegna ich burza oklasków.

Podsumowując – Slayer atakuje serią dobrze znanych ciosów, które nie są nokautujące w tak efektowny sposób jak przed laty, ale wciąż sprawiają, że nogi robią się miękkie, a mroczki zaczynają tańczyć przed oczami. Kiedyś Slayer był jak Mike Tyson – wychodził na ring i spuszczał wpierdol wszystkim w pierwszej rundzie, nie patrząc czy biali, czarni, niscy, wysocy, ładni czy brzydcy. Dziś Slayer to taki Witalij Kłyczko – na pewno nie tak efektowny, ale i tak co wyjdzie do walki to kończy ją zwycięstwem, nawet jeśli dopiero w szóstej rundzie.

Do połowy płyta jest świetna i mógłbym mieć nadzieję, że okaże się równie dobra co poprzedniczka. Mam jednak wrażenie, że później napięcie nieco spada, oddech staje się zbyt przyśpieszony i chłopaki dostają lekkiej zadyszki. Pierwszego dnia trudno mi formułować jakąś poważną ocenę tej płyty – mogę jednak powiedzieć tylko tyle, że na pewno nie czuję się rozczarowany i po internetowych płaczach wszystkich, którzy wylewali łzy nad marnością tego krążka – otrzymałem więcej niż się spodziewałem.

Thrash metal jest jak filmy porno – nie da się wymyślić pozycji, której jeszcze nie było. Nie sposób stworzyć sytuacji, która nie była już sfilmowana. Pozostaje tylko kwestia estetyki dobranych aktorów – na „Repntless” nikt nie ma problemu z erekcją, nikomu celulit nie zwija się na pośladkach, a cycki nie pękają tryskając sylikonem. Mamy tu klasyczne, solidne, dobre rżnięcie dla dorosłych, heteroseksualnych mężczyzn. Jak ktoś szukał sceny z jednorękim karłem lub kozą przebraną za kangura to rzeczywiście może poczuć się rozczarowany.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj