Zanim zacząłem słuchać metalu próbowałem słuchać rapu, który był w mojej podstawówce dość popularny. Nie była to jednak ani poważna fascynacja muzyczna, ani tym bardziej głęboka.
Nie sięgnąłem wówczas po żadnych klasyków, ani nic co by pozostało ze mną na dłużej. Kupiłem jakąś kasetę MC Hammera i przy aprobacie ojca i autentycznej zgrozie i zniesmaczeniu matki włączałem podczas naszych podróży maluchem, bo swojego magnetofonu jeszcze nie miałem. Później przyszła fascynacja muzyką metalową i rapem już gardziłem. Choć nigdy w sposób absolutny, bo szybko okazało że fajnie ta muzyka łączy się gitarami i jeszcze pod koniec podstawówki stałem się fanem Body Count i Beastie Boys a nieco później pokochałem inne tzw „rap metalowe zespoły”.
Rozkochałem się w ścieżce dźwiękowej „Judgment Night” (do dziś uważam, że to jedna z najważniejszych płyt mojego życia). Z czasem też zacząłem cenić inne zespoły i wykonawców z kręgu hip-hopu. Cypress Hill, Public Enemy, Run-D.M.C., Ice-T i wielu innych. Z polskich wykonawców poprzestałem na Kaziku. Hip-hop z ursynowskich blokowisk zupełnie mnie nie przekonywał. Ta muzyka wydawała mi się jakąś farsą. Goście, którzy trzymali co najwyżej pistolet na wodę w lany poniedziałek udający gangsterów, wyimaginowane problemy w tekstach, dykcja taka, że połowy słów nie rozumiałem. Zupełnie nie czułem klimatu i początkowo ten polski hip-hop zdawał mi się jakąś niezgrabną i niesmaczną parodią zachodnich wzorców. Nie przekonywał mnie nawet Liroy, który w połowie lat 90. eksplodował niesamowitą popularnością i był puszczany na każdej imprezie. Niby gitary, niby rytm, ale dla mnie to wszystko było na tyle puste i jednowymiarowe, że nigdy kasety sobie nie kupiłem.
Przebudziłem się dopiero kilka lata temu nie mogąc uwierzyć jak bardzo się ta muzyka zmieniła i jak dobry może być polski hip-hop. No dobrze, nie spaliłem swoich metalowych, rockowych i jazzowych płyt i nie postawiłem na półce jeszcze 35 tys. albumów z polskim hip-hopem, nie słucham tej muzyki bardzo często, ale bardzo dziś polski hip-hop cenię i odrzucając wszelkie sentymenty mogę śmiało powiedzieć, że dokonało się w nim nie mniej dobrego niż w metalu.
Mam wrażenie, że właśnie dziś głosem buntu, muzyką która niesie jakąś rebelię jest właśnie hip-hop, a nie zespoły z kręgu muzyki ekstremalnej. Ostatnio sięgnąłem po Słonia i jego ubiegłoroczny album „Redrum” i nie mam wątpliwości, że to jest płyta wielka z absolutnie powalającą warstwą liryczną, wspaniałym klimatem i światowym poziomem wykonawczym.
Słoń w swoich tekstach jest ujmująco bezkompromisowy, nazywa rzeczy po imieniu i pięknie balansuje pomiędzy estetyką horroru, a brutalną diagnozą rzeczywistości, która często jest bardziej przerażająca niż fikcja. Pełno tu czarnego humoru i goryczy. Zwieńczeniem płyty jest utwór „Wojna Totalna” – powalająco trzeźwy i poruszający manifest światopoglądowy, ukazujący wyimaginowane podziały międzyludzkie i piekło naszej codziennej rzeczywistości, rozciągniętej pomiędzy skrajnościami budowanymi przez świat polityki
Słucham tego albumu w ostatnich dniach bardzo często (na zmianę z nowym Cannibal Corpse) i jestem nim zachwycony. Abstrahując od podziałów gatunkowych, to jest polska muzyka, z której jestem dumny. Gdyby dziś w nocy przed moim blokiem wylądował latający spodek, a z niego wysiadłby zielone ludziki i zapytały o polską muzykę tak na pewno oprócz Chopina, Pendereckiego, Komedy, Kosza, Namysłowskiego czy Stańko, włączyłbym im nie tylko Furię, Mgłę, Graveland, Vader czy Infernal War, ale także Słonia. Zresztą ja bym im w ogóle bardzo dużo włączył. Zielone ludziki musiałby zostać u mnie przynajmniej kilka lat. Karmiłbym je kiełbasą i smażoną cebulą, puszczałbym im mnóstwo świetnej polskiej muzyki.