– Ty niewierna szmato! – dziesiąty tom The Punisher MAX spojrzał na mnie z wyrzutem, gdy zdecydowałem się dać pierwszeństwo lekturze „Star Trek – Rok Piąty”.
– Sorry stary, ale masz pierwsze dwie strony przyklejone do okładki, muszę Cię wymienić – odparłem pojednawczo.
– Na tych dwóch stronach przecież się jeszcze komiks nie zaczął – odparł wzburzony The Punisher MAX. – Mówiłeś, że mnie kochasz! Byłeś zachwycony poprzednimi tomami, a teraz dajesz pierwszeństwo temu czemuś! – tu oskarżycielsko wskazał na „Rok Piąty”.
Rzeczywiście miał trochę racji, ale od dzieciństwa uważałem, że to co najlepsze należy zachować na sam koniec. Różnie na tym wychodziłem. Do dziś nie mogę zapomnieć jak w czasach podstawówki, na szkolnej stołówce rozegrał się prawdziwy dramat. Otóż po zjedzeniu ziemniaków i paskudnej surówki wymsknął mi się z talerza pyszny kotlet mielony, prześlizgnął się po podłodze i zakończył swój żywot pod butem marki „Junior” jednego z moich kumpli, który akurat zmierzał po dokładkę zupy. Tego dnia powinienem był wyciągnąć naukę – „najlepszych rzeczy nie zachowuj na później, bo „później” może nigdy nie nadejść”. Ale nie, niczego się nie nauczyłem – mam 42 lata i wciąż popełniam te same błędy.
Komiksy zbieram całe życie. Mało jest takich, które ukazały się w Polsce i których nie miałbym w swoich zbiorach. Oczywiście jest masa komiksowych zinów, o których nie mam pojęcia, być może na lekcji ZPT narysowałeś komiks, który do mnie nie dotarł. Niemniej jednak ofertę oficjalnych wydawców jakoś ogarnąłem. Z jednym wyjątkiem. Nie mam żadnego komiksu z serii Star Wars. Dlaczego? Bo nie lubię. Teoretycznie powinienem, bo przecież na „Powrót Jedi” byłem z ojcem w kinie Moskwa, zanim nauczyłem się płynnie czytać i był w moim życiu czas, gdy to uniwersum powalało mnie na kolana. Niestety nie przetrwało próby czasu. Zderzyłem się z filmową serią 10 lat temu, gdy próbowałem ją obejrzeć ponownie z moim synem i cóż… Eufemistycznie mówiąc – nie porwało mnie. Zupełnie. Olałem więc programowo komiksy i póki co, nie mam żadnego poczucia straty.
Dlaczego więc sięgnąłem po komiks z serii Star Trek (jak mawia mój znajomy – „takie „Star Wars” w wersji paraolimpijskiej”)? Komiks, który, jak napisał we wstępie Kamil Śmiałkowski, można czytać nie wiedząc nic o całym uniwersum Star Treka. Ale zaraz dodaje – „choć ciężko to sobie wyobrazić, gdy ktoś żyje we współczesnym świecie”. I wtedy wychodzę ja! Cały na biało! Ciężko mnie sobie wyobrazić, ale naprawdę istnieję i o „Star Trek” nie wiem nic. Owszem, kojarzę seriale z telewizji, z czasów gdy mieszkałem z rodzicami i ją jeszcze oglądałem. Nie jestem jednak pewien czy obejrzałem w całości choć jeden odcinek. Pamiętam tylko jakąś bieda-charakteryzację, typu „czoło z plasteliny”, kokpit statku kosmicznego, który wyglądał jak studio telewizyjne i dialogi z dynamiką serialu „Panna Dziedziczka”.
Zainteresowanie „Star Trek” wzbudził we mnie Harlan Coben, wspominając w jednej ze swoich książek ten serial z takim sentymentem i sugestywnością, że w moim sercu zakiełkowało poczucie straty spowodowane tym, iż ominęło mnie coś ważnego, pięknego i doniosłego. Gdy zobaczyłem wspaniałą retro-okładkę „Roku piątego” uznałem, że oto nadszedł czas gdy stanę się fanem Star Treka. Naprawdę uwierzyłem, że pokocham ten komiks, nadrobię stracone seriale i filmy kinowe, a być może nawet wytatuuję sobie „Star Trek” na ramieniu (na czole obiecałem Punisherowi).
Niestety, nic z tych rzeczy. „Rok piąty” okazał się komiksem zupełnie nie dla mnie. Męczyłem go przez ostatni tydzień, walcząc z każdą stroną – i wstyd powiedzieć, ale po przeczytaniu 3/4 zupełnie się poddałem. Zdarza mi się to niezmiernie rzadko – jak zaczynam czytać (czy to komiks czy książkę) to zawsze brnę do samego końca. Nawet jeśli zniechęca i męczy, to czytam by mieć ostateczną pewność, że w kloacznym dole nie przegapiłem grudki złota.
W przypadku „Star Trek – rok piąty” się poddałem. To komiks dialogów, niekończących się dialogów i gadających głów, wizualnie porywający jak rozwałkowane ciasto na pierogi, fabularnie ekscytujący jak książka kucharska dla bezglutenowców.
Walczyłem naprawdę dzielnie i zrobiłem co mogłem, by ten komiks pokochać, ale niestety poniosłem sromotną klęskę. Gdy próbuję wyobrazić sobie scenarzystów tego komiksu przenoszę się do świetlicy domu starców, w której akurat jest rozgrywana partia domina. Grupa gości o średniej wieku 86, obmyśla plan dalszych przygód statku kosmicznego Enterprise. W sali unosi się zapach maści Tygrysek i kulek na mole, które scenarzyści trzymają w kieszeniach swoich sztruksowych marynarek.
Czytam stronę za stroną i szepczę spieczonymi ustami „dasz radę”, „doczytasz do końca”, ale niestety powieki opadają, a komiks wypada mi z ręki i gasi lampkę nocną.
Walczyłem tydzień, heroicznie i niezłomnie, z poświęceniem i męstwem. Niestety poległem, ledwo przekroczywszy połowę, uświadamiając sobie, że w gruncie rzeczy mam gdzieś to całe zakończenie, a sami bohaterowie są tak bezbarwni, papierowi i zupełnie mi obojętni, że jakby na następnej stronie poumierali, to tylko wzruszyłbym ramionami.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że każdy fan „Star Treka” może moją opinię wrzucić do kibla i śmiało wcisnąć spłuczkę. Być może ten komiks jest spójny z filmowo-serialowym światem, być może nawet wizjonerski i dający milion powodów do ekscytacji. Ja jednak przelatuję obok na zupełnie innym statku i patrzę na Enterprise jak pasażerowie rolls-royce’a na trabanta kombi, z którego ktoś sprzedaje warzywa.