W roku 1999 wydawało się, że thrash metal to już muzyka przeszłości, zamknięte drzwi, których nigdy już nikt nie otworzy. Metallica na swoich „Load” i „Reload” z tym gatunkiem miała już bardzo niewiele wspólnego. Megadeth mocno pozazdrościł im sukcesu i też mocno spuścił z tonu, czego zwieńczeniem była płyta „Risk”. Anthrax trudno było nazwać zespołem thrashowym, a Kreator na „Endorama” doprowadził do rozstroju nerwowego swoich najwierniejszych fanów. I wtedy TESTAMENT wydał nową płytę – roznosząc w pył całą konkurencję, wbijając w rozkładające się thrash metalowe truchło ostre drzewce z dumnie powiewającym sztandarem „The Gathering”
Nie byłem wielkim fanem „Low” . Wydawało mi się, że na tej płycie Testament się miota jakby wstydził się grać thrash a nie bardzo miał pomysł na coś innego. Jeszcze gorszą płytą była dla mnie „Demonic” – mocna, siłowa, bez finezji i polotu, a do tego Chuck Billy próbujący growlować. Może nawet i z powodzeniem, ale to nie było to czego spodziewałem się po tym – bądź co bądź – jednym z największych zespołów w dziejach gatunku.
Nowa płyta w mocnym składzie
„The Gathering” zapowiadała się obiecująco zanim jeszcze się ukazała. Wyczytałem gdzieś, że skład Testamentu zasilił James Murphy, który nagrał już z nimi wcześniej „Low”, bassowy buldożer Steve DiGiorgio oraz siedmioramienny bóg perkusji Dave „Wielki Nieobecny w Slayer” Lombardo.
Pamiętam ten piękny lipcowy dzień, w którym kilka dni po premierze krążka udałem się do Warszawy i podejmując ryzyko nabyłem ten album na CD. Dziś trochę emocje opadły i mimo że wciąż ten album lubię to nie uważam go najlepszy w dyskografii Testament i nie zaliczam do szczytowych osiągnięć muzyki thrash metalowej. To dobry album, nawet bardzo dobry, ale nie przesadzajmy. Jednak w chwili premiery tego krążka byłem nim absolutnie pozamiatany. Klęczałem i biłem czołem w podłogę. Wydawało mi się, że „The Gathering” to nie tylko najlepsza płyta Testament, ale album, który przyćmiewa największe dokonania klasyków gatunku. Pokazuje to jak bardzo byłem wyposzczony i jak bardzo w owym czasie brakowało mi dobrego thrash metalu.
Utwór po utworze
„D.N.R. (Do Not Resuscitate)” zaczyna się ostrożnie, mistycznie, ale za chwile wchodzi perkusja Lombardo, następuje energetyczne przyśpieszenie, wchodzą wspaniałe riffy i absolutnie genialne wokalizy Chucka – czyste, mocne, charyzmatyczne, agresywne, ale nie popadające w bezbarwny growling. Doskonałe rozpoczęcie albumu, aż trudno oddech złapać. Jeden z najlepszych utworów na płycie.
Jednak gdy tylko milknie wchodzi następny killer – absolutnie doskonały „Down for Life” z tak pięknym thrashowym riffowaniem, jakiego scena nie słyszała od wielu, wielu lat. Wokale znów pierwsza klasa, Lombardo gra jak szalony, bas DiGiorgio tłusty, mięsisty potężny. Brzmienie tego krążka zwalało z nóg – ciężkie, selektywne, kąsające, ale jednocześnie na wskroś thrash metalowe bez żadnych udziwnień bez sterydów, którymi się wspomagali za czasów „Demonic”.
Początek „Eyes of Wrath” jest spokojny i niepokojący, a ostra gitara, która wchodzi wraz z partią wokalną jest niczym trąba powietrzna, która zbliżyła się szybko, przybyła z oddali i w jednej chwili zmienia miasto w stertę gruzu. Później znów wyciszenie i znów ten porywający riff, Chuck przechodzi od agresywnego krzyku do głębokiego śpiewu mrożącego krew w żyłach. Fajny utwór, o nowoczesnej wymowie i urozmaiconej strukturze łączącej eksplozje gniewu z chwilami wyciszenia. Pod koniec minuty długa partia solowa wybrzmiewająca na tle łupanego prostego riffu i atomowej perkusji Lombardo.
Piła spalinowa, obłęd w oczach i popisy Lombardo
No i „True Beliver” z początkiem spokojnej gitary i pięknym zaśpiewem Chucka. To jest klasyczny Testament z czasów swej najlpszej formy. Motyw gitarowy wrzyna się w głowę jak piła spalinowa w pień spróchniałego drzewa, a sekcja rytmiczna okłada po plecach jak bokser gruszkę. Ten utwór pięknie przechodzi od czystych i selektywnych fraz do brutalnych i szybkich momentów, w których jednak ani przez moment nie ociera się o death metalową stylistykę.
„3 Days in Darkness” porywa świetnym riffem i imponującą dyspozycją wokalną Chucka. Pięknie się rozwija, a gdy w punkcie kulminacyjnym słuchać przeciągłe „OOO! OOO!” to nawet dzisiaj mam ochotę zerwać się z krzesła, rozpuścić włosy i zacząć biegać po pokoju z obłędem w oczach. Piękny, jeden z najlepszych utworów na płycie.
A później o połowę krótszy „Legions of the Dead”. Szybki, gwałtowny strzał, w którym Lombardo udowadnia, że jest jednym z najlepszych perkusistów na świecie. Tu nie ma głębokiego śpiewania, jest gniew i złość, szybkość i bezwzględność.
„Careful What You Wish For” zaczyna się bujającym riffem, a Chuck przeciąga melodyjnie frazy. Utwór galopuje jak sprinter, który chce się rozpędzić, ale ślizgają mu się nogi i z trudem brnie do przodu. Kiedyś nie miałem cienia zastrzeżeń, dziś to dla mnie jeden z mniej ekscytujących momentów na tej płycie.
Napięcie spada, wiatr z trąbkami, industrialna motoryka
Na szczęście nie na długo bo „Allegiance” zaczyna się dynamicznie i żywiołowo, riff brzmi nowocześnie, a gdy wchodzą partie wokalne gitary w tle wybrzmiewają niczym przeszywający dźwięk trąbek niesiony przez gwałtowne podmuchy wiatru.
„Sewn Shut Eyes” atakuje galopującymi partiami gitar i niskim, agresywnym i trochę jednowymiarowym śpiewem Chucka Billy’ego. W połowie drugiej minuty wchodzi partia solowa, po której następuje wyciszenie, pulsacyjna zagrywka gitarowa, suche brzmienie perkusji – tworzy się dziwny, przestrzenny klimat.
„Fall of Sipledome” atakuje mantryczną frazą gitarową, która zostaje przygnieciona niezwykle energetyczną partią perkusji i agresywnymi, choć nieco monotonnymi wokalizami. Ten utwór ma transową motoryką i niemal industrialny klimat. Pod koniec drugiej minuty, wokalnie robi się trochę ciekawiej, a gitary nawiązuję dialog, któremu towarzyszy mocny i ciężki riff. Na koniec znów pełna prędkość, rifowa chłosta… i koniec ścieżki zdrowia.
Thrash metal powrócił
„The Gathering” namieszał w chwili premiery – Testament tą płytą udowodnił, że w muzyce thrash metalowej nie powiedziano ostatniego słowa. Pokazał, że można zagrać ją nowocześnie, ale wciąż thrasowo, brutalnie, ale w oderwaniu death metalowych inklinacji. Po latach wraca się do tego krążka z przyjemnością, choć nie jest tak równy jak mi się kiedyś zdawało. Nie emanuje monolityczną siłą, lecz kąsa kilkoma świetnymi utworami, które zdecydowanie wybijają się ponad pozostałe. Tak czy inaczej – moim zdaniem to jedna z lepszych i ważniejszych płyt w ich dyskografii. I chyba ostatnia naprawdę dobra spośród tych, które nagrali.