THY WORSHIPER: Koszmary pradawnych rytuałów

    0

    – No i sobie poużywam – pomyślałem zdzierając folię z pięknej okładki „Klechdy”, autorstwa THY WORSHIPER. Nie miałem wątpliwości, że black metal z wyjącą białogłową i folkowymi wstawkami to mikstura przypominająca smak zupy cebulowej z truskawkami, śledziem i bitą śmietaną. Tymczasem mam już za sobą kilkanaście godzin obcowania z tym krążkiem i powiem Wam, że wciąga, mami i wkręca mnie tak mocno, że w najśmielszych snach bym się tego nie spodziewał. Zresztą o snach też będzie…

    Thy Worshiper poznałem w czasach liceum – po premierze ich debiutanckiej płyty – wydanej wówczas na kasecie przez Morbid Noizz. Pamiętam, że w mojej klasie zachwyciło się tą płytą kilka osób, nawet jeden kumpel, który w metalowych klimatach specjalnie nie siedział. Mnie jednak ten album specjalnie nie pociągał – nie była to muzyka zła, ale jak weźmiemy pod uwagę, że mieliśmy rok 1996 – bodaj najlepszy w dziejach muzyki black metalowej – to łatwo sobie uświadomić, że miałem czego słuchać i czym się zachwycać.

    Dobrego złe początki

    Byłem pewien, że zespół się rozpadł i ślad po nim zaginął na zawsze – jednak w czasach już internetowych natknąłem się na ich pojedyncze kawałki w sieci i utwierdziłem się w przekonaniu, że Thy Worshiper to zespół nie dla mnie. Gdy dwa lata temu byłem na koncercie Furii jeden z supportów mocno mnie zniesmaczył łącząc – nazwijmy to – muzykę black metalową z jakimiś folkowymi przytupańcami.
    – Co to za gówno? – zapytałem kolegę. Zerknęliśmy na bilet, ustaliliśmy, że to Thy Worshiper i udaliśmy się do baru.
    I na tym pewnie moja „przygoda” z tym zespołem by się skończyła, gdyby nie Krzysztof Słyż, który przysłał mi paczkę z nowościami ze swojej Arachnaphobia Records. A w środku Ulcer, Vidian i ten nieszczęsny Thy Worhiper. Przeraziłem się nie na żarty, tym bardziej, że to wydawnictwo dwupłytowe, a więc wymagające kilku godzin poświęcenia, by wydać opinię – zapewne krytyczną i druzgocącą, lecz wyrażoną w kulturalny i dyplomatyczny sposób, by Krzysztof nie przestał się ze mną witać na koncertach, albo co gorsza – nie zamknął się w sobie i nie zaprzestał działalności wydawniczej  😉
    Żarty, żartami, ale tydzień miałem ciężki. Ledwo skarciłem krążek miłych chłopaków z Morthus, ledwo obśmiałem polskie supporty przed Megadeth, a teraz jeszcze ten biedny Thy Worshiper… pewnie nawet zupełnie niewinny tego, że porusza się w rejonach, gdzie kończy się moja muzyczna wrażliwość.

    Muzyka tła

    Wrzuciłem pierwszy CD – spokojny stonowany wstęp i „Gorzkie żale, przybywajcie…” – śpiewa jakaś białogłowa, a ja czuję jak mi się nóż w kieszeni otwiera, a pięści zaciskają mimowolnie.
    – To będzie najdłuższe 80 minut mojego życia – pomyślałem, ale siedząc w robocie zająłem się pisaniem jakiegoś tekstu, podczas gdy muzyka snuła się w tle, jak dym z pogańskiego ogniska. To dziewczę wyło swoją piosnkę, gitary brzdąkały, kwiliły, meandrowały, rozłaziły się na wszystkie strony… aż zupełnie o tej płycie zapomniałem dając jej płynąć w spokoju, gdzieś obok, niezbyt głośno i niezbyt natarczywie. I tak sobie ten krążek grał przez całą noc, bo pracy miałem tyle, że postanowiłem posiedzieć co najmniej do wschodu słońca.
    Pomyślałem sobie nawet, że życie nie jest sprawiedliwe, bo dziewięciu na dziesięć słuchanych płyt odmawiam oryginalności, a gdy wreszcie natrafiam na muzykę oryginalną, to okazuje się, że nie potrafię słuchać jej z przyjemnością. 

    Zioło z opóźnionym zapłonem

    Siedzę zajęty różnymi sprawami, tracąc rachubę czy płyta leci trzeci czy czwarty raz, aż w pewnym momencie czuję, że we mnie uderza. Jak wypalone zioło, które wydawało się lipne i bezwartościowe, a tu nagle przejmuje kontrolę nad ciałem i wpycha umysł w dziwny stan świadomości, jakby odrywając z niego starą powłokę i pozwalając mu cieszyć się świeżą, wyrazistą i niemal boleśnie bezpośrednią percepcją. Ten stan, w którym czujemy jak soczyście zielona trawa skrzypi pod naszymi stopami, a błękit nieba jest tak głęboki, że niemal nas wciąga i pożera. Cieszymy się jak szaleni, że uratował nas klucz żurawi, przelatujący właśnie nad naszymi głowami, bo jesteśmy pewni, że to on właśnie zamknął wrota tego żarłocznego nieba. Ten stan, w którym czujemy zapach kwiatów widzianych w balkonowej doniczce sąsiada, od którego dzieli nas dwupasmowa ulica. Ten stan, w którym słyszymy jak niedopałek papierosa wyrzucony z uchylonej szyby przejeżdżającego samochodu zderzył się z asfaltem i toczy się po nim z głośnym łomotem, plując iskrami żarzącego się tytoniu niczym zimne ognie, które dla uciechy paliliśmy w dzieciństwie.

    Szamańska moc koszmarnego snu

    W tych na pozór pretensjonalnych dźwiękach, w tym folkowym zadęciu „Klechd” odkrywamy jakąś szamańską rytualną moc, która zaczyna nas zniewalać, osaczać i niepokoić. To co przy pierwszej konfrontacji śmieszyło i wydawało mi się trącić tandetą i efekciarstwem okazuje się przemyślaną, ambitną i niebanalną muzyczną kreacją. To „babie wycie”, które tak mnie początkowo raziło, teraz wydaje się być jednym z najmocniejszych puntów tej płyty – chyba bardziej przekonujących niż te tradycyjne, męskie i bardziej agresywne partie wokalne – które swoją drogą też nie są jednowymiarowe i monotonne.
    „Klechdy” mają w sobie coś z atmosfery koszmarnego snu, tylko, że ten koszmar nie jest krwawy, dosadny i brutalny. W tym śnie nie biegniemy po miękkich schodach ścigani przez komornika, partnerka w łóżku nie okazuje się być facetem, ani nie znikają nam wszystkie lajki z Facebooka. Ten sen jest dziwny, a strach nieokreślony i dławiący jak nagły kaszel astmatyka. W tym śnie czujemy wewnętrzny niepokój, jakby źródło lęku nie pochodziło z zewnątrz, ale kryło się w nas samych.

    Językiem wszechświata władam

    A gdy rano wróciłem do domu i zerknąłem na słupek płyt czekających na przesłuchanie, który od ziemi kończy mi się nieco poniżej brody – po chwili wahania, ostatecznie rozłożyłem starannie i efektownie wydany digipack „Klechdy” i wpakowałem do odtwarzacza drugi dysk. I wiecie co? Wszedł mi za pierwszym przesłuchaniem. Nauczyłem się rozumieć język, w którym Thy Worshiper przemawia, a świat tych magicznych, szamańskich dźwięków powoli staje się moim światem, choć wciąż nieokiełznanym, tajemniczym i nieco przerażającym. Absolutnie nie potrafię wybrać z tej płyty wyróżniających się utworów – wydaje mi się tak spójna, na swój sposób monolityczna (choć muzycznie bardzo przestrzenna), zwarta i niesamowicie przemyślana. 
    No może drugi krążek podoba mi się bardziej niż pierwszy – wydaje mi się cięższy, potężniejszy, bardziej monumentalny („Grzyby” mają siłę Morbid Angel, a ten mocarny riff w „Dziady” wbija się w głowę jak topór wojenny Apaczów w skalp białego człowieka) – nie jestem jednak pewien, czy nie twierdzę tak dlatego, że akurat właśnie go słucham. No i ta wariacja na temat pieśni „Anielski orszak”, której w oryginale szczerzę nie znoszę, w wykonaniu Thy Worhiper prezentuje się po prostu rewelacyjnie. A ta „babie zawodzenia”, które mnie tak raziły, teraz kojarzą mi się z nawiedzonymi wokalizami, które Synne Soprana zrobiła na mojej ukochanej „Strange in Stereo”, nieodżałowanego In The Woods.    

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj