– Uważajcie tam uważajcie – podszepnęła moja babcia z dziwnym wyrazem twarzy.
– O co ci chodzi? – zapytałem nie mając pojęcia na co uważać, ani dlaczego zwraca się do mnie w liczbie mnogiej.
– No z tą swoją dziewczyną, żebyś za wcześnie żenić się nie musiał – dodała przyciszonym głosem. – Słyszałam was przez ścianę.
Skrzywiłem się nie mając pojęcia o co jej chodzi. Była zima 1993 roku i w tamtym czasie jedyne dziewczyny jakie gościłem w swoim pokoju spoglądały na mnie z łam czasopisma „Twój weekend”. Nie były zbyt rozmowne i choć z biologii nie byłem nigdy orłem, nie potrafiłem sobie wyobrazić nawet hipotetycznej sytuacji, w której musiałbym się z nimi żenić.
– Chyba coś w telewizji leciało – opadłem.
Prababcia była już po 80. i możliwe, że słuch ją zwodził, a okrzyki z filmów king-fu mogły jej przypominać jęki rozkoszy.
Chyba jeszcze tego samego wieczoru wszystko się wyjaśniło, gdy po raz kolejny w lubieżnie rozchyloną kieszeń magnetofonu wsunąłem kasetę przegraną od kolegi. Nacisnąłem „play” i mój pokój wypełniły jęki „Machine Screw”. Popatrzyłem z uśmiechm na ścianę, która dzieliła mój pokój od pokoju babci i trochę przyciszyłem.
Kasetę miałem wtedy dopiero od tygodnia – przegrałem od kolegi, który był nią absolutnie oczarowany i ogłosił, że Type of negative to najlepszy zespół na świecie. Tak. „of” – jego kaseta też była przegrywana więc początkowo nie wiedzieliśmy jak brzmi poprawna nazwa tego zespołu.
– I jak? – zapytał następnego dnia po tym jak wręczył mi przegraną taśmę.
– Dziwne – oceniłem. – I strasznie nierówne – dodałem. – Są dwa dobre utwory, a później klimat się psuje. Nie mam pojęcia czy traktować ich poważnie.
O rzeczywiście początkowo gubiłem się w tej płycie. „Christian Woman” i „Black No. 1” tworzyły zimny, gotycki klimat przesiąknięty taką erotyką, że otwierały mi się szuflady w meblościance, a dziewczyny z „Twojego weekendu” chciały wyjść ze zdjeć i zjeść ze mną kolację przy blasku świec. Sielanka jednak kończyła się wraz z „Fay Wray Come Out and Play”, który wydawał mi się łączył rytuał dzikiego plemienia z praktykami sadomasochistycznymi. A po tym wszystkim wjeżdżał „Kill All the White People” z zupełnie innej bajki – jakby w znoszonej skórze i poprzecieranych pasiastych porciętach wpychał się pod baldachim, sikał do kieliszków z winem i tratował ubłoconymi glanami atłasową pościel. A później znów natchniony, marzycielski „Summer Breeze” i znów zmiana klimatu i emocjonalne schizofrenia. „Set Me on Fire” niby klimatyczny, ale wydawał mi się dziwny – z jednej strony piosenkowy, beztroski, sielankowy z drugiej zaś brudny, schizofreniczny i niepokojący.
„Dark Side of the Womb”, który stanowił intro na stronie B mocno mnie przerażał – połączenie płaczu dziecka i tymi dziwnymi okrzykami sprawiały, że szuflady z czasopismami same się domykały, a wspomnienie uśmiechu mojej babci stawało się złowieszcze.
„We Hate Everyone” był kolejnym utworem, którego początkowo nie rozumiałem – czułem w nim punkowego rebelianckiego ducha, ale po dynamicznym początku rozpływał się w dziwnych pogłosach i brudzie, który znów przechodził w spektakularnie przebojowy i chwytający za serce fragment. Do końca nie wiedziałem co przy tym utworze robić – szaleć, słuchać, miziać się z dziewczyną? W tej muzyce niby było wszystkiego po trochu, ale jednoczenie nic do końca.
Dopiero utwór tytułowy znów powracał do klimatu, który mnie ujął ze serce i ścisnął gardło. I wówczas w swej szczeniackiej naiwności żałowałem, że płyta cała nie jest właśnie taka. Kto wie? Gdybym w 1993 poznał nie „Bloody Kisses” ale „October Rust” to pewnie byłym dużo bardziej zadowolony, choć przez to mógłbym nigdy w pełni zrozumieć geniuszu tego zespołu. Bo zanim wyszła „October Rust” zdążyłem nie tylko pokochać „Bloody Kisses”, poznać wcześniejsze dokonania „Typonów”, a także CARNIVORE, w którego się wywodzili. Zdążyłem też zorientować się, że Peter Steele to nie tylko romantyk i lowelas, ale cynik i ironista, z niepowtarzalnym poczuciem humoru i właściwą dla siebie przewrotnością.
Z czasem zrozumiałem, że to co początkowo w „Bloody Kisses” wydawało mi się niespójne, przesądza o absolutnej unikatowości tego krążka, który nie daje się wcisnąć w stylistyczne szuflady i przyporządkować ulotnym nastrojom chwili. „Bloody Kisses” to coś więcej niż muzyka tła, nastrojowy soundtrack do kolacji we dwoje czy miziania się pod kołderką. W tej płycie jest nie tylko piękno i klimat, ale hardkorowy brud, carvivore’owskie barbarzyństwo i garażowy zgiełk.
Wystarczy posłuchać choćby „Too Late:Frozen” by zrozumieć jak Type O Negative pięknie operuje emocjami, jak wspaniale żongluje pięknem i zepsuciem, przebojowością i zgrzytliwością, jak wspaniale egzystuje między wymuskanym mainstreamem, a piwniczną dosadnością wciąż przekornego i buntowniczego zespołu. Na sam koniec dostajemy „Blood & Fire”, i znów blisko im zespołu, który pokochałem od pierwszego przesłuchania, oraz klimatyczny „Can’t Lose You”. Po pewnie setkach odsłuchów „Boody Kisses” nabrałem pewności, że Type O Negative jest zespołem, który należy traktować poważnie, nawet jeśli oni sami siebie nie do końca tak traktowali.