– Chcesz przedpremierowo „Uwolnić Furię” do recenzji? – zapytało mnie wydawnictwo In Rock. Oczywiście nie wahałem się nawet sekundy. Wszak to jeden z książkowo-muzycznych tytułów, na który w tym roku czekałem najbardziej
Uwielbiam czytać autobiografie. Nie dlatego, że mam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o ich autorach. Chyba nie da się być bardziej nieobiektywnym, jak wtedy gdy pisze się o samym sobie? Też nie dlatego, że szczególnie interesuje mnie prywatne życie moich ulubionych twórców. Nie, zupełnie nie. Życie i sztuka to dla mnie dwie równoległe rzeczywistości, które, owszem, bywa, że na siebie wpływają, ale nie wierzę w to, by wysoka jakość dzieła mogła uświęcić jego autora, albo autor swą podłością mógł swoje dzieło umniejszyć. Dlaczego więc z z taką przyjemnością czytam autobiografie? Z dwóch powodów – pierwszym jest powrót do świata sprzed cyfryzacji, internetowego zidiocenia, gnanego irracjonalnych pośpiechem, który spłaszcza i spłyca postrzeganie rzeczywistości. Tak, uwielbiam świat, który minął i już nie wróci, a autobiografie są wspaniałym wehikułem, który pozwala mi się nim sycić. Drugi powód to bycie świadkiem powstawania rzeczy wielkich i ponadczasowych, próba uchwycenia chwili, w której zwykłe wspomnienia zmieniają się w legendę, a z pozoru nieistotne zdarzenia odmieniają losy setek tysięcy ludzi na całym świecie.
Autobiografia Davida Vincenta to właśnie taka historia, bo Morbid Angel to jeden z tych zespołów, który w jakiś sposób zmienił moje życie i dostarczył przeżyć, bez których dziś byłbym pewnie innym człowiekiem. „Uwolnić Furię” zacząłem czytać wieczorem i tak mnie wciągnęła, że za oknem już świtało gdy doczytywałem ostatnią stronę.
Amerykański sen na jawie
Vincent nie jest gawędziarzem nawet w połowie tak dobrym jak Lemmy, nie sypie setkami anegdot jak z rękawa. Jego opowieść jest stonowana, rzeczowa, prowadzona dość lekko, ale nie porywająco. Zaczyna od początku, dzieląc się wspomnieniami z wczesnego dzieciństwa, ale jego opowieść bliższa jest beznamiętnej relacji niż narracyjnemu szaleństwu. Przez całą lekturę mam wrażenie jakby się pilnował, drzwi do swojej prywatności lekko uchylał, ale nawet na moment nie wypuszczał z dłoni klamki. Z tej opowieści wyłania się jednak realny świat tamtych czasów, amerykański sen, który dla polskich rówieśników chłopaków z Morbid Angel mógł być tylko marzeniem. Bo wyobraźcie sobie, że w latach 70. za pieniądze zarobione w wakacje kupujecie sobie Pontiaca, albo dekadę później w kilku wynajmujecie dom, a z dorywczej pracy pokrywacie nie tylko koszty utrzymania, ale też odkładacie pieniądze na studio nagraniowe i zakup używanego autokaru, którym będziecie jeździć na koncerty. Nie ma mowy. W Polsce moglibyście uzbierać najwyżej na czarno-białe ksero okładek i kilkadziesiąt kaset zespołu „Mazowsze” po skasowaniu których moglibyście nagrać swoje demo.
Sukces za wszelką cenę
W latach 80. w Ameryce były jednak możliwości, a niektórzy potrafili je wykorzystać. I właśnie chyba to mnie najbardziej w tej książce zafascynowało – determinacja z jaką zespół dążył do sukcesu. Kariera Morbid Angel nie wyglądała tak, że grupka młodych ludzi po pracy czy szkole sobie pogrywała mając nadzieję, że może coś z tego wyjdzie. Nie. Oni postawili wszystko na jedną kartę! Szczególnie ujął mnie Pete Sandoval, który jak wynika z relacji Vincenta potrafił zamknąć się w piwnicy i bębnić tak długo, aż padł nieprzytomny z wyczerpania. Ta młodzieńcza buta i nieludzka determinacja pozwoliły grupce młodych ludzi uwierzyć, że stworzą najlepszy death metalowy zespół na świecie. I tak! Myślę, że nie tylko ja nie mam wątpliwości, że im się to udało.
Ewolucja Vincenta
Poza wspomnieniami dotyczącymi zespołu, niezwykle ciekawa jest droga, którą przeszedł sam Vincent. Chyba dopiero po lekturze jego autobiografii zrozumiałem dlaczego i kiedy jego wokal podobał mi się najbardziej i z jakiego powodu jego późniejsze dokonania już tak do mnie nie przemawiają. Po latach też zdałem sobie sprawę z tego dlaczego jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów w dziejach całego gatunku odszedł od swojego macierzystego zespołu, a także z zupełnym zaskoczeniem przyjąłem historie o tym, czym się zajmował w czasie gdy w Morbid Angel nie śpiewał. Tego Wam oczywiście nie zdradzę by nie psuć lektury.
Narracja Vincenta o czasach minionych i narodzinach Morbid Angel poprzetykana jest tłumaczeniami i interpretacją tekstów utworów. Czasami są mniej, innym razem bardziej porywające – dla mnie szczególnie ciekawe były nie same teksty, ale wspomnienia okoliczności, w których powstały lub inspirujących je zdarzeń.
Poprawnie w czasach poprawności
Co mi się w „Uwolnić Furię” nie podobało? Natrętna poprawność i męczące moralizatorstwo Vincenta. Ja wiem, że facet nie ma już 20 lat i zrozumiał, że „natura buntownika” się nie opłaca, ale mam wrażenie, iż na łamach swojej autobiografii bardzo często usprawiedliwiał się, jakby chcąc uprzedzić ewentualne ataki czy nieprzychylne opinie. Jak pisze o polowaniach, to zaraz dodaje, że zdaje sobie sprawę, że niektórzy są ich przeciwnikami i tłumaczy się dlaczego poluje i podkreśla szacunek do zwierząt. Jak mu się gdzieś wyrywa, że podczas trasy „naruchał się”, to zaraz po tym przez kilka stron pisze o tym jak szanuje kobiety, jakie są one ważna i dlaczego w społeczeństwie należą im się specjalne względy. Jak przyznaje się do epizodu z narkotykami, to za chwilę mamy tyradę o ich szkodliwości i złym wpływie.
Trudno się Vincentowi dziwić – książki nie pisał sam, a zapewne też ktoś mu podpowiadał jak znaleźć kompromis pomiędzy wizerunkiem gwiazdy rocka, a statecznym dobrym obywatelem, przyjacielem dzieci i życzliwym wujaszkiem z sąsiedztwa. Wszak żyjemy w czasach poprawności do wyrzygania, w czasach, w których metalowa publiczność się oburza za rysunek nagiej kobiety na okładce płyty. Rolę, którą w latach 80 pełniły podstarzałe żony konserwatywnych senatorów, dziś pełnią młodzi ludzie z mózgami wypranymi facebookiem, serialami Netflixa i grami Playstation.
Vincent pisze więc autobiografię na miarę współczesnych czasów – grzeczną i stonowaną, tak dobiera słowa by nie strzelić sobie w stopę. Nie zostać nazwanym „spermiarzem”, foliarzem” i „dziadersem”. Gdyby Morbid Angel grali adekwatną do tej autobiografii muzykę, brzmieliby jak dokonania Franka Sinatry skrzyżowane z Leonardem Cohenem. Vincent nie wyciąga żadnych pikantnych historii. Nawet gdy uderza w samokrytykę piętnując swoje złe zachowanie podczas tras, to robi to w sposób oględny i nie wchodzi w szczegóły. Można by pomyśleć, że jego największym grzechem było rzucenie tacą z kanapkami. Z drugiej strony, niewykluczone, że tak właśnie było. Prawdziwe bydło robili chłopaki z natapirowanymi włosami i różem na policzkach, a death metalowcy byli grzeczni i sympatyczni, a złem i zepsuciem epatowali tylko na płytach.
Vincent mówi jak żyć
Płycizny książki to też te momenty, w których Vincent zaczyna mędrkować i filozofować. Nie dlatego, że pisze o rzeczach głupich, ale często o oczywistych i banalnych, z takim zadęciem jakby właśnie odkrył ogień i dzielił się sposobami na jego rozpalenie. No ale ja się może nie znam i niewykluczone, że ktoś z tych vincentowych refleksji wyciągnie dla siebie coś pożytecznego.
Tak czy inaczej „Uwolnić Furię” to pozycja, po którą zdecydowanie warto sięgnąć. Fascynująca podróż do czasów narodzin legendy, historia o tym jak pracowitość, determinacja i wiara we własne możliwości pozwalają sięgnąć po marzenia.
Premiera książki w maju. Wydanie regularne będzie w twardej oprawie.