VOMITORY zaczęli grać pod koniec lat 80-tych, ale na studyjny debiut trzeba było poczekać aż do 1996. A nie były to czasy zbyt łaskawa dla death metalu – pamiętam, że sam wówczas przeżywałem wielką fascynację black metalem (co trwa do dziś) i głównie na nim się koncentrowałem (to mi już minęło).
VOMITORY to kolejny ponadprzeciętny szwedzki zespół, który nie zyskał nigdy należnej mu czci. Stylistycznie plasuję się gdzieś pomiędzy mrocznym i melodyjnym szwedzkim graniem, a brutalnym, rzeźnickim amerykańskim łojeniem.
Z debiutem VOMITORY – „Raped in Their Own Blood” zetknąłem się po raz pierwszy na Stadionie X-lecia. Było to magiczne miejsce w Warszawie w miejscu dzisiejszego Stadionu Narodowego, w którym można było kupić wszystko – począwszy od podróbek markowych ciuchów, sprzedawanych przez Murzynów, pirackiego oprogramowania, alkoholu i papierosów – szmuglowanych zza wschodniej granicy, aż po broń (białą, palną i granaty), dowody osobiste i świadectwa maturalne. Oczywiście były też płyty – mnóstwo przeróżnych płyt i to nie tylko pirackich, ale i licencjonowanych wydań (tych wschodnich – Irond, Music Soyuz, Cd-maximum i tych jeszcze bardziej wschodnich – tak, japońskie wydanie też były dostępne, trzeba było tylko wiedzieć kogo pytać).
Ale wróćmy do meritum – pojechałem któregoś dnia na stadion chcąc kupić kilka granatów i karabin maszynowy, ale okazało się że akurat nie ma – bo w ten weekend dostawa poszła do Afganistanu. Jako, że na Stadionie sprzedawali tylko handlowcy wykwalifikowani, to nie było mowy by nie zaproponowali mi czegoś w zamian.
– Vomitory – Zgwałcona we własnej krwi – polecił mi mężczyzna ubrany cały w moro z blizną po nożu na twarzy i z opaską na jednym oku.
Spojrzałem na okładkę tej płyty i coś mnie w niej ujęło. Zamiast obrazka zdjęcie trupów. Czy jest coś co może bardziej ucieszyć nastoletniego black metalowa niż martwy człowiek na okładce płyty? Pewnie tak, ale naprawdę takich rzeczy było wówczas niewiele
Tak się zaczęła moja przygoda z VOMITORY. Nie mam pojęcia czy ich debiut jest najlepszy – być może późniejsze albumy brzmiały ciężej i dobitniej, ale dla mnie „Raped In Their Own Blood” pewnie już na zawsze pozostanie moją ulubioną. Gardłowe świetne growle, miejscami z fajnym echem (prawie jak Soulstorm), masa kapitalnych riffów czerpiących garściami nie tylko z death, ale i thrash metalowej spuścizny. Do tego sporo melodii, zróżnicowane tempo utworów, fajnie słyszalny bass („Inferno”). I niesamowity, unikalny klimat. Tak, klimat – bo ta płyta ma swoją osobowość i charakter.
Drugą płytę – „Redemption” kupiłem już będąc na studiach. Okładka nie była tak fajna, ale zauroczony debiutem nie wahałem się ani sekundy. Brzmienie bardziej gęste i skomasowane, growling wydobywał się jakby przez zaciśnięte gardło. Vomitory nabrało krzepy i przybrało na wadze przechodząc z kategorii półciężkiej do ciężkiej. Łyknąłem ten album bez popity, choć czas pokazał, że do debiutu wracałem częściej i z większą przyjemnością.
Trzecia płyta to „Revelation Nausea” – znów jakiś bohomaz na okładce przypominający skrzyżowanie Aliena z chrzanem. Muzyka jednak nie zawodzi – wokal trochę cofnięty, niższy, przyczajony – riffowanie bardziej selektywne i porywające.
Gdyby odrzucić wszelkie sentymenty i osobiste upodobania to kto wie czy właśnie czwarty album Szwedów nie jest ich „opus magnum” – zarówno brzmieniowo jak i muzycznie. Niezwykle motoryczne porywające riffy, intensywność i selektywność tej muzyki są jej największymi atutami. „Blood Rapture” mknie jak huragan i słucha się jej znakomicie – cudowny jest moment gdy kończy się otwierający „Chaos Fury” i wchodzi „Hollow Retribution” – brutalnie, bezkompromisowo, bez żadnej gry wstępnej, bezwzględnie i radykalnie. A później znów cios i cios… pięknie się tej płyty po latach słucha.
Piąta płyta VOMITORY – „Primal Massacre” to kolejny mocny strzał w ich dyskografii. Żałuję, że nigdy nie widziałem ich na żywo, bo jak słucham takiej petardy jak choćby „Autopsy Extravaganza” z rzeczonego albumu, to czuję że przy odpowiednim nagłośnieniu pod sceną byłby totalny rozpierdol.
Może to subiektywne wrażenie, ale ich szósty krążek – „Terrorize Brutalize Sodomize” – wydał mi się trochę bardziej szwedzki niż wcześniejsze dokonania. Gitary rzężą bardziej ze skandynawska, melodyka również tchnie klasycznymi dokonaniami tamtejszej sceny. Oczywiście przy tym wciąż brutalnie, wciąż bezkompromisowo i ciężko.
„Carnage Euphoria” to chyba pierwszy krążek VOMITORY, który po premierze odsłuchałem i niemal natychmiast odłożyłem go na półkę. Gdy po kilku latach przesłuchałem ponownie nie znalazłem żadnego powodu, dla którego mógłbym go uznać za słabsze ogniwo w ich dyskografii. Problemem może być tylko natłok płyt – mnóstwo świetnych albumów, które ukazują się każdego roku i spychają w niebyt nawet bardzo dobre albumy, do których bez wątpienia zalicza się „Carnage Euphoria”
Ostatnią swoją płytę – Opus Mortis VIII, Vomitory nagrali cztery lata temu. Zespół się rozpadł i póki co historia jednego z lepszych, spośród tych mniej docenianych szwedzkich zespołów death metalowych zakończyła się. Miejmy nadzieję, że jeszcze wrócą. A nawet jeśli nie – to na pociechę mamy osiem studyjnych albumów tej grupy. Dziś odświeżyłem sobie wszystkie i powiadam Wam – warto było!!!