– Ty to chyba bez muzyki nie potrafiłbyś żyć? – zapytała ostatnio znajoma.
– Nie wiem, nigdy nie próbowałem – odpowiedziałem szczerze. No bo cóż za idiotyzmem byłoby próbować? Czy potrafiłbym żyć z gumą balonową Donald gdybym wepchnął sobie ją do tyłka? Nie wiem – też nie próbowałem i nie zamierzam tego sprawdzać. Bo po co? Po co żyć bez muzyki, skoro można jej słuchać prawie non stop?
Kilka tygodni temu leżałem w nocy w łóżku i słuchałem muzyki. Zdarzyła się rzecz nieprzyjemna, ale nieunikniona. Skończyła się płyta. Zaległa cisza. Gdy przed laty mieszkałem jeszcze z rodzicami i słuchałem muzyki w nocy na słuchawkach to zawsze w moim pokoju dodatkowo leciała muzyka z głośników. Gdy kończyła mi się kaseta i musiałem przełożyć ją na drugą stronę, albo poczekać aż zadziała autorewers to wtedy słyszałem tę muzykę z głośników, która rozpraszała te kilkanaście sekund milczącej ciemności.
Wygrzebałem się łóżka, podszedłem do jednej z płytowych szaf i nie zapalając świtała po omacku wybrałem płytę na chybił trafił. Wpakowałem jej do discmena, założyłem słuchawki na uszy i ległem znów w łóżku czekając na początek płyty.
Zaczynała się spokojnie, tajemniczo i urokliwie jak wschód słońca nad morzem o chłodnym poranku. Gdy minęła minuta i czterdzieści sekund przypomniał mi się In The Woods i ich genialna płyta „Stange of Stereo” – pod koniec drugiej minuty niemal czułem jej dotyk i zapach. Uśmiechnąłem się patrząc w ciemność. Oczywiście nie słuchałem In The Woods – tych Norwegów poznałbym nawet po przerwach między utworami. Ich utwory wyczułbym pod palcami dotykając tylko płyty, na której byłyby nagrane. Gdy pod koniec czwartej minuty wszedł mocniejszy riff poczułem jak przyśpieszyło mi tętno i zapytałem się w duchu: Dlaczego ja tak dawno nie wracałem do tej kapeli? Chodzi oczywiście o Green Carnation. Traktowanie tego zespołu jako kontynuatora In The Woods byłoby sporym nadużyciem. Po pierwsze jednak nie tak klasa, po drugie nie ta oryginalność, po trzecie nie taka odwaga w przecieraniu nowych szlaków. Niemniej jednak w ich muzyce jest coś nieuchwytnego, jest ten pierwiastek, którego jeszcze nie uwzględniono na tablicy Mendelejewa, a z którego zbudowany był organizm In The Woods.
Norwegowie mają na koncie pięć pełnych albumów, z których w odróżnieniu od In The Woods (którzy zaczęli od albumu genialnego, a później nagrywali płyty coraz lepsze) każdy z nich podoba mi się trochę mniej od poprzedniego. „Journey to the End of the Night” – oczarował mnie w chwili premiery, „Light of Day, Day of Darkness” niewiele mu ustępował – to właśnie na niego natrafiłem owej bezsennej nocy. A każda późniejsza ich płyta, mimo że w chwili premiery przyjmowana dość ciepło – na dłużej nie okupowała odtwarzacza i nie prowokowała do częstych powrotów.
Zatrzymajmy się jednak do odświeżonej po latach – „Light of Day, Day of Darkness” z 2001 roku. Cóż, muszę przyznać, że słucha mi się jej nie tyle znakomicie, co wprost wybornie – jeśli wziąć pod uwagę, że na takie klimaty ostatnio nie często mam ochotę.
Album zawiera tylko jedną, tytułową kompozycję, która trwa godzinę i sześć sekund. Nie jest to jednak jakaś barokowa suita z wędkarskim wąsem, która dłuży się bardziej niż Missa lecta w parafialnym kościele dla pensjonariuszy domu pomocy społecznej. Ten utwór jest tak zróżnicowany i wielowątkowy, a jego narracja na tyle urozmaicona, że spokojnie można by go podzielić na kilkanaście zupełnie niezależnych kawałków.
Pięknie to wszystko zaaranżowane, poukładane i wyważone – jest wciągający jesienny klimat, są złote liście tańczące w objęciach jaskrawego słońca i chłodnego wiatru. Jest ciemność i chłód listopadowej nocy, jest progresywne zacięcie i lot ponad gęstymi obłokami, jest orkiestrowy rozmach i symfoniczne rozpasanie. Są piękne i zróżnicowane partie wokalne – czyste, potężne, skrzące się emocjami jak ogon pawia gotowego do kopulacji. Oprócz męskiego, mrocznego głosu Kjetila Nordhusa, gościnnie udziela się niejaka Synne „Soprana” Larsen znana właśnie z In The Woods. Uwielbiam te jej odrealnione oniryczne partie stojące na pograniczu sennych majaków, a narkotykowego odlotu. Są też chóry – i zwykłe i dziecięce. No i oczywiście są gitary – nie tylko te, które niczym pająk tkają gęstą linię melodyczną, nie tylko urokliwe akustyki budujące ciepły klimat, nie tylko natchnione sola wijące się jak kobra na widok fletu, ale także ciężkie wyraziste rasowe riffy wbijające się w głowę ja gwóźdź w rozwartą dłoń przywiązaną do drzewca.
„Bogactwo” – to chyba pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy gdy myślę o tym krążku. Jego symbolem nie jest jednak gruby złoty łańcuch i sygnet wielkości kajzerki. Ten przepych jest wysmakowany, on jest jak dobrze skrojony elegancki garnitur z czarnego jedwabiu.