ORGANIC INFEST to zespół, który został założony w roku 1991. Pochodzą z Puerto Rico i ich debiutancką płytę „Penitence” wydała w w roku 1993 roku, nieodżałowana JL America. Nie mam pojęcia czy ten album jest jakimś ultra rarem, czy można go znaleźć w każdej „Biedronce” w koszu z przecenami. Ale w dobie Youtube to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo wszystko jest w zasięgu jednego kliknięcia
Gdyby komuś z Was jakimś cudem chciało się kliknąć (w co szczerze wątpię) to śpieszę z wyjaśnieniem: Nie, ta wersja z Youtube nie jest uszkodzona. Ta płyta naprawdę ma taką urodę. Spartańskie, surowe przytłumione brzmienie sprawia, że większość normalnych słuchaczy wyłączy ten krążek kilka sekund po tym jak minie orkiestralne intro. Ja jednak tę płytę bardzo lubię, choć doprawdy nie do końca wiem za co – portorykańczycy raczą nas nieco półgodzinną dawką ultra surowego death metalu, ze wspaniale chropowatymi wokalami, topornymi riffami i rasowymi przejściami perkusyjnymi oraz klimatycznymi zwolnieniami od czasu do czasu.
Jest w tej muzyce jednak niepowtarzalny urok – może właśnie w tym sączącym się brzmieniu, może w tej siermiężnej naiwności riffów, zagranych w wielkim sercem i zaangażowaniem. Jest w tej muzyce determinacja, jakaś pasja i nieustępliwość, które sprawiają, że chcę się w niej ponownie zanurzać.
Bo gdy przedrzemy się przez to spartańskie brzmienie to szybko dostrzeżemy, że w istocie to płyta niebanalna, zagrana z pomysłem i polotem. „Penitence” to trochę taki death metalowy Kopciszek – brudny, zaniedbany, w łachmanach i w znoszonych trepach. Ma potargane włosy, twarz ubrudzoną sadzą i żałobę za paznokciami. Nie obejrzelibyście się za nią na ulicy, a jeśli już, to tylko by splunąć z odrazą.
Gdyby jednak tego Kopciuszka wykąpać, uczesać i odziać w kusą sukienkę ze sporym dekoltem, to szybko by się okazało, że to kobieta na tyle atrakcyjna, że w trosce by nie być posądzonym o samcze prostactwo, zaczęlibyśmy jej przypisywać jakieś przymioty intelektualne – których oczywiście nie ma.
Chcę przez to powiedzieć, że „Penitence” to całkiem fajny death metal – nie wizjonerski, ale dość oryginalny i pełen wdzięku. Z pewnością lepszy niż wiele współczesnych, dużo bardziej znanych i cenionych krążków, które emanując lepszym brzmieniem są jak podstarzałe matrony, skrywające cellulit pod pończochami i zmarszczki pod grubą warstwą pudru.
I painted the cover art for this.