Kreatywność fińskiego KALMANKANTAJA jest zdumiewająca. Pan Grim666 tłucze te płyty bez opamiętania, w takim tempie, że mimo całej sympatii, której do niego nabrałem w ostatnich latach, nie jestem w stanie za nim nadążyć.
Od 2019 roku wydał dziesięć albumów studyjnych plus jakieś pomniejsze wydawnictwa. Taki Remigiusz Mróz black metalu. A jak z jakością? To od porównania odskoczę, bo Mroza nigdy nic nie czytałem – KALMANKANTAJA jednak niezmiennie daje radę. Jest to black metal ładny, klimatyczny, atmosferyczny, snujący się zwiewnie jak babie lato w pogodny wrześniowy dzień. Złowieszczy klimat buduje wokal i melancholijna melodyka na lekko burzumowską nutę. Ta muzyka rozpościera kojący krajobraz dźwięków, nie wstrząsa słuchaczem, ani go nie przytłacza – jest nieco posępna, ale zdecydowanie więcej w niej światła niż cienia. Nawet jeśli to światło czasami przybiera odcień purpury, albo ledwo przenika przez gęste konary starych drzew.
Na muzykę KALMANKANTAJA muszę mieć dzień, odpowiedni klimat i nastrój. Może być tak, że w poniedziałek wyłączę po kwadransie, znudzony i zniechęcony, a w piątek będą słuchał z nabożną czcią przez kilka godzin. To jak z wędrówką po łonie natury – czasami dłuższy spacer jest odprężeniem i przyjemnością, a innym razem wysiłkiem i udręką. Czy „Metsäuhri” wnosi do twórczości zespołu coś nowego? Osobiście nie dostrzegam żadnych istotnych zmian. Fin zabiera nas w kolejną wędrówkę – może nieco innymi ścieżkami, ale wciąż w te same góry porośnięte wiekowym lasem. Słuchając tego projektu na co dzień pewnie bym go znienawidził, ale gdy kolejne płyty KALMANKANTAJA od czasu do czasu wpadają do mojego odtwarzacza przynoszą kilka kwadransów wytchnienia, relaksu i piękna.