Debiut RATM to płyta doskonała w każdym calu, emanująca nieokiełznaną energią, którą można by obdzielić z 10 płyt metalowych. Wspaniała sekcja rytmiczna, cudowna, wirtuozerska gitara i te wokale, które w sposób perfekcyjny budują napięcie i eksplodują gniewem na pograniczu histerii.
Rok 1991 – czasy podstawówki, obóz harcerski. Tłukę w walkmanie Metallica, Slayer, Testament. Kumpel słucha czegoś na swoim walkmanie.
– Czego słuchasz? – dopytuję.
– Demo Rage Against The Machine – odpowiada.- Coś niesamowitego, nikt tak nie gra jak oni. W przyszłym roku mają wydać pierwszy album. Zobaczysz, to będzie najważniejsza płyta lat dziewięćdziesiątych.
– Daj posłuchać. – Biorę od kumpla słuchawki i zakładam na uszy.
– Przecież to jakiś chujowy rap – kwituję z miną znawcy. – Daj spokój… – dodaję i wracam do słuchania najlepszej muzyki na świecie. Metalu.
Rok 1993. Po dwóch latach spotykam się z tym samym kumplem na kolejnym obozie harcerskim. Tym razem jesteśmy w tym samym namiocie
– A nie mówiłem. Wyszedł debiut i rozjebali! – zagaduje do mnie kumpel rozwalony na swojej kanadyjce. Zdejmuję słuchawki, z których wylewa się Cannibal Corpse. Jestem niezadowolony. Nienawidzę jak ktoś do mnie coś mówi gdy słucham muzyki.
– No o RATM mówię, brat mi z Holandii przysłał. Jesienią ubiegłego roku wydali płytę. Puszczałem ci kiedyś – mówi kolega.
– A, ten chujowy rap z gitarami i z tym krzyczącym dzieckiem za mikrofonem. Stary, daj spokój – posłuchaj Cannibal Corpse to jest dopiero muza! – polecam szczerze, a kumpel pogardliwie wydyma usta i zakłada z powrotem słuchawki. Robię to samo i już tego dnia nie gadamy.
Rok 1994. Czerwiec. Stoją przed Torwarem czekając na jedno z najważniejszych koncertowych wydarzeń mojego życia. Ma grać RATM. Zespół, który nagrał jedną z najważniejszych płyt lat dziewięćdziesiątych. Płytę, na którą potrzebowałem czasu i którą wreszcie zrozumiałem i doceniłem, mimo że nijak się miała do słuchanej przeze mnie muzyki.
Rok 2014. Siedzę w domu, w swoim płytowym raju. Mogę słuchać wszystkiego o czym kiedyś mogłem tylko marzyć, a nawet gdyby się okazało, że czegoś nie mam (lub nie mogę znaleźć – co bardziej prawdopodobne), to kilkoma kliknięciami ściągam z sieci. Nieprzesłuchanych płyt mam chyba więcej niż tych, które zakupiłem w ciągu całych lat dziewięćdziesiątych. Ale słucham albumu, który znam w każdej sekundzie, albumu, który mógłbym odśpiewać, odpukać palcem na pustej butelce po piwie, a może nawet zagrać na grzebieniu z jednym zębem.
Debiut RATM to płyta doskonała w każdym calu, emanująca nieokiełznaną energią, którą można by obdzielić z 10 płyt metalowych. Wspaniała sekcja rytmiczna, cudowna, wirtuozerska gitara i te wokale, które w sposób perfekcyjny budują napięcie i eksplodują gniewem na pograniczu histerii.
Dla mnie bez wątpienia jedna z najważniejszych płyt lat dziewięćdziesiątych. Nic się nie postarzała – wciąż doskonała, wciąż oryginalna, wciąż niepowtarzalna.
Też byłem na tym koncercie:)
pozdr Łukasz
gloriametalus.blogspot.com
z Kazikiem na rozgrzewkę 🙂 Prawie 22 lata temu!!! Wówczas nie przypuszczałem, że będę żył aż tak długo 😉
Płyta przezajebista. Zabieram się do przesłuchania jej z VINYLa, bo to powinno brzmieć jeszcze przezajebiściej.