Lew, mrówkojad i papierowe tygrysy

2

Biedny Max stracił głos – nie drze się już z taką dzikością jak przed laty. Na koncertach niedomaga, i nawet w studiu jego wokal pozbawiony jest mocy i głębi, matowy, płaski i emocjonalnie monochromatyczny.

Naklejka dołączona do ostatniej płyty SOUFLY, zatytułowanej „Ritual” głosi „Arguably the heaviest and most savage work from Max Cavalera since Chaos A.D.!” Tak, z wykrzyknikiem. Niestety to pusty slogan reklamowy, który ma tyle wspólnego z rzeczywistością co słynne „Probably the best beer in the world”. Płyta „Ritual” jest dokładnie tak samo najcięższa i najbrutalniejsza jak Carlsberg najlepszym wśród piw. Nie przepadam za „Roots” – nie lubię jej bujającej plemiennej atmosfery i etnicznego pulsu, ale doskonale słyszę, że ta płyta to potwór, a Max to bestia za mikrofonem. Tam był lew, król zwierząt – na „Ritual” to mrówkojad. Wtedy miał silne szczęki i ostre zęby, a dziś długi pysk zakończony otworem gębowym. Wtedy dopadał ofiar i rwał je na strzępy, dziś człapie nieśpiesznie a lepkim językiem wciąga mrówki i termity.

Tak sobie go wyobraziłem gdy usłyszałem utwór zapowiadający „Ritual”. Stwierdziłem, że sobie tę płytę odpuszczę. Niech Max dogorywa cichutko i godnie. Nie na scenie w świetle reflektorów, ale gdzieś w wysokiej trawie. Jeśli nie jak mrówkojad, to jak stary lew, który dawno stracił przywództwo w stadzie i zamiast ganiać płoche antylopy z trudem odgania muchy, chodzące mu po pysku. Nie muszę patrzeć na jego agonię, nie muszę być świadkiem jego ostatecznego upadku.
Nuclear Blast swoich pomysłów na marketing nie ogranicza jednak do błyskotliwych sloganów reklamowych. Mają w zanadrzu jeszcze inny, dużo skuteczniejszy chwyt – obniżki cen o 70 proc. rok po premierze albumu. Oczywiście skusiłem się na ich promocję uzupełniając kilka płyt Rage, ostatni Agnostic Front i po chwili wahania wziąłem też Soufly, uznając że choć lew już kona to jednak coś jeść musi i warto mu dać zejść z tego świata z pełnym żołądkiem. Tym bardziej, że wciąż pamiętam czasy gdy był królem zwierząt – może nie władcą niepodzielnym i absolutnym, bo przecież na scenie zawsze było rozbicie dzielnicowe, ale z pewnością jednym z potężniejszych i bardziej się liczących.

– Czego słuchamy? – zapytałem swojego 7-letniego syna, gdy ustawił piony na szachownicy. To nasz rytuał – ja losuję kolor pionów, a on płyty, na których się zupełnie nie zna i ich nie rozróżnia. Dostał do wyboru ostatnie Onslaught, EvilDead i Soufly. Zawahał się patrząc na okładki i ostatecznie wybrał Soufly (plus na marketingowców z Nuclear Blast). Włączyliśmy muzykę, zaczęliśmy grać i płyta przeleciała kilka razy.
– Teraz twój ruch tato.
– Mój? Byłem pewien, że twój…
– Tato, nie trzęś się tak bo ruszasz szachownicą.
– Przepraszam.
– Tato, tak się nie ruszaj bo stracisz hetmana.
– Wiem przecież, sprawdzałem tylko, czy zauważysz…

„Ritual” nie jest płytą wybitną, „most heaviest”, ani „most savage”, ale na tyle energetyczną, że nie nadaje się do gry w szachy. Może i Max wokalnie już nie jest tym Maxem sprzed lat, ale wciąż ma rękę do dobrych riffów, które potrafią eksplodować i porwać. Początek albumu rzeczywiście może przypominać klimat „Roots” – niepokojący riff jest boleśnie wręcz charakterystyczny dla Maxa, a gdy jego zdarty wokal po przejściach wchodzi w to plemienne zawodzenie mamy wrażenie, że po raz kolejny znaleźliśmy się w dżungli, w tej samej osadzie dzikich ludzi co przed laty. Dziś jednak to taka wioska, w której szaman w opętańczym amoku tańczy przy ognisku, a wojownicy potrząsają dzidami, ale jak tylko turyści znikną wśród drzew to szaman jedzie do hotelu wziąć prysznic, a „dzicy” odkładają broń, wyjmują smartfony i wrzucają kolejne zdjęcia na Instagrama. I taka jest ta płyta – dostarcza emocji, które już znamy, jest okiełznana, oswojona i bezpieczna. Jednocześnie bardzo ładnie poukładana, a miejscami wręcz olśniewająco zaaranżowana. Poza tym plemiennym souflyowym drivem niesie całą masę chwytliwych riffów, heavy metalowych harmonii, zamaszystych partii solowych i naprawdę przyjemnego grania.

Max z pewnością najlepsze lata ma już za sobą, ale moim zdaniem bezwzględnie wygrywa z kolegami z Sepultury. Jego głos choć zdarty i pozbawiony głębi nigdy nie będzie tak matowy i bezbarwny jak głos „nowego wokalisty” Sepultury, a aranżacje poszczególnych utworów tak indyferentne emocjonalnie i rażące przeciętnością. Ten lew jest już stary, powolny, wyliniały i ma braki w uzębieniu. Nie ryczy już potężnie i nie dopada ofiary trzema susami. Wciąż jednak pozostaje drapieżnikiem i wciąż wygrywa konfrontację z tygrysami, które wycięto z tektury, ubarwiono pastelami, a paski doklejono im z krepiny.

2 KOMENTARZE

  1. Skoro już dojechałeś do ostatniego Soulfly, to polecam jeszcze zaopatrzyć się w ostatnie dokonanie Cavalera Conspiracy, gdzie też jest spora zwyżka formy w szczególności w odniesieniu do kałowego Pandemonium, ale nie wiem czy to nie najlepsze dokonanie Maxa pod tym szyldem. Szczególnie że klimatycznie pojawia się tam trochę odwołań do czasów Schizophrenii.

    • W takim razie wrócę do tej płyty, bo przyznam bez bicia, że bardzo mało jej słuchałem. Uważam, że jedynka jest świetna – wcale nie odstawie wiele poziomem od „Chaos A.D” czy choćby Nailbomb. Dwójka nieco słabsza, ale tylko nieco. Trójka to potężny zjazd w dół, a czwórką sobie jutro włączę, bo nawet wiem na której półce leży 🙂

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj