MEGADETH: Seks bez orgazmu

    0

    Punkt słyszenia zależy od punktu siedzenia – taki wniosek mi się nasuwa po kilku tygodniach spędzonych z ostatnią płytą MEGADETH – „Dystopia”. Nie mam wątpliwości, że to krążek dobry, a biorąc pod uwagę obecną kondycję sceny thrash metalowej wręcz znakomity. Gdy jednak spojrzymy szerzej i ocenimy go w kontekście całego gatunku, ba nawet w zawężeniu do największych dokonań Rudego i spółki to cóż… jawi nam się płyta, jeśli nie przeciętna, to co najwyżej przyzwoita

    Jasnym punktem „Dystrofii” są partie solowe gitar, które świdrują, mieszają i wiercą w bardzo przyjemny sposób. Jednak siłą napędową udanego albumu thrash metalowego powinny być riffy – owszem jest tu kilka udanych, ale to zbyt mało by można mówić o powrocie do formy z legendarnej „Rust In Peace”. Ba, umówmy się – pierwsze pięć albumów MEGADETH jest absolutnie poza zasięgiem i nie wierzę by kiedykolwiek wrócili do tak dobrego grania. Dla mnie „Youthanasia” właściwie też poza zasięgiem – bo mimo że to miękki, piosenkowy album to jednak dość oryginalny i posiadający specyficzny powab i wdzięk.
    Jeśli więc mówimy o powrocie MEGADETH do dobrej formy, to za ową dobrą formę możemy przyjąć dopiero „Cryptic Writings” – czyli niby dobrą, ale na pewno nie szczytową. Jakby nie patrzeć, tamta płyta została nagrana 19 lat temu – nie będzie więc przesadą gdy „Dystrofię” zakwalifikujemy do grona najlepszych płyt MEGADETH ostatnich dwóch dekad.

    Są pieszczoty, nie ma szczytowania

    Mamy tu dobre utwory z przemyślanymi aranżacjami, znakomitymi partiami wokalnymi (choć to już ten Dave śpiewający, a nie cedzący słowa przez zaciśnięta zęby), dobrymi riffami – jak choćby w najlepszym chyba, utworze tytułowym. Mamy szybkie megadethowe cięte granie na „Fatal Illusion”. Nie brakuje jednak momentów miałkich i bezpłciowych – choćby w takim „Death From Within” – niby wszystko się zgadza, ale poza bardzo przyjemnymi gitarami solowymi, nie ma tu nic szczególnie ekscytującego i na dłużej zagnieżdżającego się w pamięci.
    Podoba mi się natomiast „Bullet to the Brain” z fajnymi megadethowymi riffami i błyskotliwymi partiami solowymi. Może gdyby te gitary miały bardziej szorstkie i agresywne brzmienie to padłbym na kolana, a tak to mimo że doceniam ich szybkość i technikę to przyjmuje je miękko na gardę i spokojnie czekam na koniec rudny.
    Ciężko, zadziornie i mrocznie rozpoczyna się „Post American World” a Rudy śpiewa z przekonaniem i ikrą – niemal jak za czasów „Countdown to Extinction” – gdyby nie ta miękkośpiewana fraza w refrenie to znów mógłbym z wrażenia przyklęknąć. A tak, tylko tupię rytmicznie stópką.
    „ Dystopia” to bardzo przyjemna płyta – i jak zaznaczyłem na wstępie, biorąc pod uwagę zarówno aktualną kondycję sceny thrash metalowej, jak i dorobek MEGADETH z ostatnich dwóch dekad – prezentuje się nader solidnie. Jej rzeczywistą wartość obnaży dopiero upływający czas.

    Powracali i powrócić nie mogli

    Już po nagraniu „Risk” mówiło się o wielkim powrocie MEGADETH i chociaż rzeczywiście powrócili do mocniejszego grania to na pewno zarówno o „The World Needs a Hero” jak i „The System Has Failed” nie można było mówić w kategoriach „wielkości”.
    Gdy wyszła „United Abominations” porządnie ziewnąłem, dochodząc do wniosku, że MEGADETH nie zdoła już wznieść się poza przeciętność – dodajmy, swoją przeciętność – a więc i tak zlokalizowaną w górnych notowaniach thrash metalowego rzemiosła.
    Byłem zachwycony gdy ukazała się „Endgame” – wydawało mi się przez moment, że MEGADETH sięgnął do korzeni, a „Head Crusher” obwołałem ich najlepszym utworem od dwóch dekad. Jak jednak czas pokazał nie chciało mi się już później do tej płyty wracać – a gdy zrobiłem to kilkakrotnie, trochę wbrew sobie, to szybko okazało się, że „Endgame” to płyta koniunkturalna, wymuszona i sprawiająca wrażenie nagranej na siłę.
    „Th1rt3en” nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale już „Super Collider”, wyłamując się z tłumu maruderów – przyjąłem dość entuzjastycznie. Ten krążek wydał mi się lekki, naturalny i szczery. Tak jakby Rudy stwierdził, że ma gdzieś przypisywaną mu rolę ikony thrash metalu i wymykając się wszelkim oczekiwaniom nagra muzykę lekką, melodyjną i pełną uroku. Ale niestety i ta płyta nie przetrwała próby czasu (mimo, że nie minęło go zbyt wiele od jej premiery). Wróciłem do niej niedawno i dziś doprawdy nie wiem czym mnie zauroczyła.

    Na bezrybiu i rak ryba

    Z „ Dystopia” jest inaczej – nie wzbudziła entuzjazmu w chwili pierwszego przesłuchania, ale zaintrygowała i wciągnęła. Słucham jej i słucham i mam wrażenie, że dziś lubię ją bardziej niż wczoraj, a wczoraj wchodziła lepiej niż tydzień temu. Tak, ta płyta jest trochę jak seks bez orgazmu – brak całkowitego zaspokojenia nie zmienia faktu, że daje przyjemność i wobec innej alternatywy trudno z niego zrezygnować.
    Szału nie ma, ale znów uwierzyłem, że MEGADETH ma potencjał i wciąż nie powiedział ostatniego słowa. Teraz czekam na ANTHRAX, a jeszcze z większą nadzieją na TESTAMENT. Bo jeśli te dwa zespoły zawiodą, to kto wie czy niespodziewanie „ Dystopia” nie zostanie moim thrash metalowym albumem roku 2016?

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj