AEROSMITH: Giganci rocka

    0

    Dzień po Black Sabbath, 12 czerwca 2014 roku, wszyscy znajomi wyjechali z Łodzi. Zostałem sam  i zacząłem się zastanawiać czy dobrze zrobiłem kupując bilet na Aerosmith – szczególnie w kontekście rozpoczynających się Mistrzostw Świata w piłce nożnej i inaugurującego meczu. Ale cóż, stało się – skoro już mam bilet i jestem w tej Łodzi głupio byłoby nie pójść

    Pomny kolejek z poprzedniego dnia, w Atlas Arena zjawiłem się wcześniej. Zlazłem dobre kilka kilometrów, minąłem kilka tysięcy osób i nie spotkałem nikogo znajomego. To był pierwszy koncert od wielu lat, podczas którego nie natknąłem się na żadną znajomą osobą. Mniej spoconych metaluchów, więcej ładnych kobiet w różnym wieku. Właściwie to nie przypominam sobie koncertu, na którym byłoby tyle kobiet, a na dodatek przypominających kobiety. 

    Tyler ponadczasowy

    Na scenę jako pierwsi wyszli Alter Bridge – nie znałem ich twórczości, ale za sprawą wokalisty, który przypominał mi znakomitą, ostatnią płytę Slasha słuchało mi się ich dość przyjemnie. Dobre granie w tle pod piwo.
    No i gwiazda wieczoru. Scena w kształcie litery „T” zapowiadała, że będą bliżej publiczności niż Black Sabbath. Wychodzą i zaczynają „Eat the Rich”, a ja czuję jak miękną mi nogi w kolanach, podnosi się temperatura ciała a tętno przyśpiesza. Grają z niesamowitą energią, polotem, rozmachem, miażdżą – a ja sobie myślę, że obok AC/DC to właśnie oni są w tej chwili największym rockowym zespołem na świecie. Było to wielkość, którą czuć było w każdej minucie ich występu.
    Gdy jako nastolatek widziałem ich w 1994 roku na warszawskiej Gwardii – Tyler wyglądał jak dziarski, wysportowany czterdziestolatek. Minęło dwadzieścia lat i dziś wygląda prawie jak mój rówieśnik – przynajmniej z perspektywy fana stojącego pod sceną.

    Sceniczne zwierzę

    Tyler to sceniczne zwierzę, biegał, machał statywem od mikrofonu, wił się jak piskorz, fani jedli mu z ręki. Patrząc na tego gościa wydawało się, że scena jest jego życiem, że gdyby nie było innego wyjścia to on nie tylko wystąpiłby za darmo, ale i dopłacił za to, żeby stać z mikrofonem w scenicznym świetle i być uwielbianym przez wielotysięczną publiczność. Wydawało się, że w każde wyśpiewywane słowo wkłada autentyczne uczucia, szczere emocje – czułem w jego głosie i radość i wzruszenie, tak jakby czynił osobiste i intymne wyznanie, a nie po raz 1854 śpiewał ten sam kawałek. 

    Steven Tyler jest pełen sprzeczności – balansuje na granicy miękkiego, delikatnego chłopca ze skłonnościami homoseksualnymi oraz dzikiego, lubieżnego samca, któremu testosteron wylewa się uszami. Jest zjawiskowy i nie można oderwać od niego oczu. 
    Raz wyrwał dziewczynę z tłumu, parę razy zabrał komuś z publiczności telefon i cały czas nagrywając odśpiewał do niego fragment piosenki i sfilmował publikę z perspektywy sceny. Czułem się jakbym oglądał Aerosmith na małej scenie w kameralnym klubie – bywało, że muzycy byli oddaleni ode mnie dwa, trzy metry i pewnie nie byłem odosobniony w poczuciu, że grają tylko dla mnie.

    Ostatni gigant rocka

    Joe Perry bardziej wycofany, spokojniejszy – dystyngowany, charyzmatyczny, trochę wyniosły, z tym swoim dobrotliwym uśmieszkiem. Prawdziwa gwiazda rocka. Thomas Hamilton skromny, nie rzucający się w oczy. Brad Whitford jest młodszy od Tylera, a na scenie wygląda jak jego dziadek.
    To był koncert, którego równie dobrze się słuchało co oglądało. Piękne światła, wiatr we włosach i zwierzęcy magnetyzm Tylera nie pozwalały oderwać wzroku nawet na sekundę. Na pewno do końca życia będę pamiętał jak podczas „Dream On” Tyler plumka w klawisze, a Perry wchodzi na fortepian i zaczyna odgrywać gitarowe solo. Wiatr targa mu włosy, a jego czarne błyszczące spodnie mocno kontrastują ze śnieżną bielą fortepianu.
    To banały, rockowe wyświechtane patenty, zajechane w latach 80. czy nawet w pierwszej połowie lat 90. gdy zespoły takie jak Guns n’ Roses czy właśnie Aerosmith przeżywały chwile triumfu. Ale to wciąż działa, wciąż jest efektowne i chwyta publikę za gardło. 

    Aerosmith zafundował wehikuł czasu, który przenosi nas w lata świetności muzyki rockowej, gdy koncerty były czymś więcej niż odegraniem utworów, gdy między zespołem a publicznością tworzyła się jakaś dziwna i niewytłumaczalna więź, bardziej przypominająca obrzęd żarliwego czczenia bóstwa niż zabawę przy muzyce.

    Nie oglądajcie filmików z Youtube  – one mają się tak do tego koncertu jak kopulacja psów na trawniku do namiętnej nocy spędzonej w ramionach pięknej kobiety.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj