Rozmowa z Michałem Kraszewskim: Z dwoma winylami Kreator czułem się najbogatszy na świecie!

    8

    Ten obok Michała Kraszewskiego, to David Vincent

    Dziś coś wyjątkowego – rozmowa z Michałem Kraszewskim, człowiekiem, który przed dwoma dekadami bardzo aktywnie działał na naszej scenie metalowej. Najbardziej znany z magazynów muzycznych Vox Mortiis oraz Novum Vox Mortis, wytwórni Vox Mortis, która wydała między innym „Pandemonic Incantations” BEHEMOTH. Niektórym mógł się kojarzyć jako organizator koncertów oraz z audycji radiowej „Vox Mortis – mroczny informator ortodoksów”. Można go było też spotkać w sklepie Dziupla 2, który znajdował się w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej, niedaleko Placu Konstytucji.

    Pamiętam jak blisko dwadzieścia lat temu ten młody, długowłosy i pełen entuzjazmu człowiek, z właściwą dla siebie elokwencją opowiadał mi o pierwszym numerze Novum Vox Mortis, prezentując klisze okładki. Patrząc na te klisze miałem poczucie, że jestem świadkiem historycznej chwili, no i czułem się świetnie gadając z facetem, którego głos znałem z radia. Tak! To on puścił którejś nocy mój pierwszy utwór Christ Agony. Klęczałem na łóżku z uniesionymi rękami, w których trzymałem pozwijany drut robiący mi za antenę i modliłem się, żeby nie przeleciał nad domem samolot, albo w locie nie zesrała się sowa, powodując zakłócenia fal radiowych i przykry szum, który nagra się na kasetę wraz z utworem.

    Kiedyś w Dziupli 2 zapytałem o Mayhem, a chwilę później o kasetę, która właśnie grała.
    – Pytasz o Mayhem a nie znasz Bathory? – zapytał Michał lekko skonfundowany, a ja zarumieniłem się jak nastolatka, której właśnie ktoś strzelił ze stanika.
    Nie widzieliśmy się prawie dwie dekady. Michał zupełnie mnie nie pamiętał. Byłem tylko jednym z wielu długowłosych rozgadanych dzieciaków, przewijających się przez sklep, częściej koszulki i kasety macając niż je kupując. On był jedyny – wydawca, dziennikarz, organizator koncertów. Imponował mi znajomością sceny, swoją wiedzą i umiejętnością jej przekazywania. To był taki typ metala intelektualisty – zawsze starannie się wysławiał i w niebanalny sposób o muzyce opowiadał, czy to na antenie czy pisząc o niej w magazynie.
    Pomysł na wywiad po latach, nie były mój – zainicjował go kilka lat temu znajomy z Masterfula, prosząc mnie o pomoc w ułożeniu pytań. Michał niby się zgodził, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Po kilku latach uderzyłem do niego powtórnie. Nie był do tego pomysłu przekonany. Zawsze to on pytał, a inni odpowiadali. Nie widział się w roli osoby udzielającej wywiadu.
    – Nie jestem aktywny, nikt o mnie nie pamięta – argumentował i choć kategorycznie nie odmówił, to zwlekał, przeciągał i wymykał mi się jak węgorz schwytany w rzecznej płyciźnie gołymi rękami. Nie poddawałem się jednak – nękałem, pisałem, prosiłem, groziłem. Mógł zrobić dwie rzeczy – albo zgłosić na policję stalking albo zgodzić się na spotkanie. Na szczęście wybrał to drugie. Spakowałem dyktafon, aparat fotograficzny, obiektywy i uzbrojony po zęby stawiłem się w umówionym miejscu. Popatrzył na mnie trochę nieufnie – przyszedł jakiś obcy facet, chce go nagrywać, chce robić zdjęcia… jak w jakimś kryminale. Na domiar złego gdy usiedliśmy w barze i on zamówił piwo, to ja wziąłem wodę niegazowaną tłumacząc, że zrobiłem sobie rok przerwy w piciu. Gdyby znów były lata osiemdziesiąte to pewnie by się spodziewał, że za chwilę wyjmę pisemną propozycję współpracy z SB i nadam mu pseudonim TW Kraszak.
    Jednak powoli zaczęliśmy rozmawiać i przełamywać bariery – ja pytałem, a Michał mówił, coraz śmielej i coraz więcej. Nie wszystkie wspomnienia były miłe, nie wszyscy ludzie, z którymi współpracował okazali się godni zaufania. Ale w wywiadzie pominęliśmy te kwestie, demony przeszłości niech śpią spokojnie i nigdy się nie budzą. Skoncentrowaliśmy się na tym co pozytywne, optymistyczne i budujące. A później spotkaliśmy się po raz drugi i trzeci. Część nagrywałem, część zapisywałem w pamięci. Michał okazał się ciekawych rozmówcą, choć chyba do tej pory nie jest przekonany czy pomysł tego wywiadu jest dobry i czy ktoś jeszcze o nim pamięta. Ja wątpliwości nie miałem – jadąc na drugie spotkanie, po drodze natknąłem się na dawno niewidzianego kumpla.
    – Jadę na spotkanie z Michałem Kraszewskim – pochwaliłem się.
    – Z tym, który prowadził Vox Mortiis? – od razu zapytał kumpel.
    – Nie, z tym, który grał w pierwszych częściach Jamesa Bonda – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się w duchu. Ludzie pamiętają.
    A nawet jeśli nie – to i tak warto było ten materiał zrobić. Wyszła fajna rozmowa o starych czasach. Czasach naiwnej młodości, często trudnych i surowych, ale dziś wspominanych z ogromnym sentymentem. Czasach, w których mniej mieliśmy, ale bardziej potrafiliśmy się wszystkim cieszyć. Każdym centymetrem przegranej taśmy, każdą logówką nabazgraną na dżinsowej kurtce i każdym skrawkiem szarego papieru, na którym ktoś napisał słowo „metal”.

     

     

    Mówi się, że ci co piszą o muzyce najczęściej rekrutują się spośród niespełnionych muzyków. Próbowałeś kiedyś grać? Pamiętasz kiedy i od czego zaczęła się Twoja przygoda z muzyką metalową?

    Dziecięciem będąc, nieopatrznie zgodziłem się na małżeństwo jednej z moich sióstr z pewnym jakoby dżentelmenem. Tenże słuchał „różnych takich” kapel jak Saxon, Iron Maiden, Judas Priest czy Budgie. Chyba to był prapoczątek. Przywoził „dziwne” nagrania, miał jakieś „podejrzane” plakaty, które robiły wrażenie na nieukształtowanym umyśle i wrażliwości młodego człowieka.
    Lata 80. były naprawdę szalone. Obok tego całego syfu upadającego komunizmu tworzyło się coś fajnego – nie chodzi mi o politykę, ale o szeroko rozumianą kulturę muzyczną. Farbowaliśmy na czarno spodnie (w Peweksie były strasznie drogie!), ręcznie rysowaliśmy logotypy kapel na koszulkach i cudem zdobywanych „dżinsówach” i bez zgody rodziców jeździliśmy na koncerty. Tłukliśmy się z punkami, piliśmy niezbyt wykwintne trunki i przegrywaliśmy kasety w „setnych kopiach”.
    A próby grania… A choćby w grind core’owej kapeli, w której na perkusji grał niejaki Paweł Włodkowski, który szerzej jest znany jako Włodi z Molesty.
    Teraz wyglądając przez okno już tego niestety nie widzę, ale kiedyś w Warszawie „metali” było bardzo dużo. Do tego punki, z którymi się tłukliśmy, skini, z którymi niektórzy z nas sympatyzowali, fani reggae, których nigdy nie rozumiałem. No i „depesze”. Sam słuchałem Depeche Mode, ale oficjalnie „depeszów” nienawidziliśmy i tępiliśmy za ubieranie się na czarno, co przecież było wyłącznym prawem metalowców. Może śmieszne, ale jakże urocze dziecięce zachowania.
    Słuchanie tej samej muzyki w latach 80. ludzi bardzo łączyło. Wówczas dostęp do muzyki był bardzo trudny. Gdy ktoś zdobył kasetę, to inni ją przegrywali, wzajemnie się nakręcając i podsycając swoją muzyczną pasję. Gdy z którejś Metalmanii wracałem z dwoma winylami Kreatora, czułem się jakbym był najbogatszym człowiekiem na świecie!

    W tamtych czasach było trudno nie tylko o płyty, ale także i o inne metalowe atrybuty – koszulki, naszywki. Jak sobie z tym radziliście?

    Pamiętam, że robiłem ręcznie koszulki, na których za pomocą cyrkla kreśliłem logotypy zespołów Death, Messiah czy Celtic Frost. Była to wręcz masowa produkcja – bo zrobiłem ich pewnie kilkanaście. Oprócz koszulek, moje logówki zdobiły też naszywki. To wszystko rozchodziło się wśród ludzi. Śmiesznie było jak spotykałem później na ulicy kogoś kto nosił zrobioną przeze mnie koszulkę lub naszywkę, a ja go nawet nie znałem. To miało swój typowy dla lat 80. rys – tajemniczego, zakazanego, nieodstępnego świata. Pamiętam jak skądś dostaliśmy koncertówkę Death na przegrywanej kasecie. To było może dziesiąta, albo piętnasta kopia, na której prawie już nic nie było słuchać, ale każdy z nas miał niejako obowiązek przegrać i posłuchać tej taśmy. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu – rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki i zastanawialiśmy się skąd wziąć kasę na jedno wino na czterech. Tworzyliśmy wspólnotę, której więzi dodatkowo zacieśniły się gdy zaczęliśmy jeździć na koncerty. Na pierwszą Metalmanię jeszcze połowa z nas nie pojechała, bo z różnych względów wyprawa do Katowic dla nastolatka nie była wówczas prostą sprawą. Na drugą Metalmanię pojechałem w tajemnicy przed rodzicami. Po powrocie awantura była straszliwa, bo wróciłem ze złamanym nosem.
    Muzyka metalowa była wówczas esencją mojego życia i czytając różne ziny i przyglądając się aktywności ludzi na scenie sam postanowiłem spróbować swoich sił.
    Zacząłeś od zina Euronymous. Rozumiem, że nazwa była hołdem dla lidera Mayhem?
    Najpierw był Euronomus. I wcale nie chodziło o Mayhem. Zaczerpnąłem tę nazwę z mitologii Parandowskiego. O ile pamiętam, Euronomus był jakimś demonem, który pojawiał się na polu bitwy by zabrać dusze poległych wojowników. Oczywiście, gdy pojawiły się skojarzenia z Euronymousem z Mayhem to wcale mi one nie przeszkadzały. Wraz z Darkiem Opoką, z którym niestety nie mam już dziś kontaktu, wydałem cztery numery kserowanego zina. Cieszył się on bardzo dobrym przyjęciem i rozszedł się w dużym nakładzie.
    Jaki mógł być wówczas nakład takiego zina?
    Myślę, że nawet do tysiąca sztuk.
    Dziś publikacje można przygotować za pomocą prostych programów komputerowych, kiedyś wszystko robiło się ręcznie. Praca nad zinem wymagała nie tylko wiedzy, umiejętności pisania, ale także talentu plastycznego i zdolności manualnych.

    To była naprawdę solidna chałupnicza robota edytorska. Problemem było skserowanie zina, zmniejszenie go do postaci formatu A4 dzielonego na pół. Podstawowym wyposażeniem każdego wydawcy zina była maszyna do pisania, na której przepisywało się artykuły i wywiady. Przy czwartym numerze Euronymous miałem maszynę z bardzo fajną czcionką, która jednak była pozbawiona polskich znaków. Wszystkie ogonki i kreseczki przy „ą”, „ę”, „ś”, „ź” czy „ł” musiałem nanosić ręcznie – wyraz po wyrazie, zdanie po zdaniu, z pełną starannością i dokładnością, tak by nie odróżniały się od maszynowej czcionki. Na szczęście jako praktykujący amator modelarstwa byłem dokładny, cierpliwy i precyzyjny. Była to jednak mordercza i niezwykle żmudna praca. Robiliśmy też rysunki, rameczki, do których trzeba było dopasować teksty.

    Dziś zespoły wydają swoją muzykę i starają się ją wypromować przesyłając płyty do recenzji. W tamtych czasach samemu trzeba było zabiegać o materiały, a o to nie było łatwo .
    Wówczas w Polsce wydawców zinów było mnóstwo, a przez to zapotrzebowanie na materiały od zespołów również ogromne.
    Niektórzy po to wydawali ziny, by pozyskiwać demówki. Byli też tacy, którzy tylko wyłudzali od zespołów i wytwórni materiały, ale nie doprowadzali pracy nad zinem do finału.
    Tak też bywało. W tamtych czasach Polska nie była zbyt dobrze postrzegana przez scenę metalową. Polakom często na listy w ogóle nie odpisywano i dość niechętnie wysyłano im materiały promocyjne. Nasz rynek nie był zbyt atrakcyjny ze względu na panującą biedę. Kogo było wtedy stać, żeby kupić demówkę za parę dolarów? Pozostawały ewentualne wymiany.
    Przy trzecim i czwartym wydaniu mieliśmy już pewien status i rozpoznawalną markę. Coraz więcej zespołów zabiegało o współpracę z nami. Poza tym, pisząc do kapeli z tzw. Zachodu zawsze wysyłaliśmy ostatnio wydany numer jako potwierdzenie, że nie jesteśmy fikcyjnym wydawnictwem.
    Trey po lekturze Vox Mortis

    W jaki sposób w tamtych czasach robiło się wywiady? O kontakcie osobistym najczęściej nie mogło być mowy. Telefonicznie też bywało ciężko. Pozostawały tylko listy i wielotygodniowe oczekiwanie na odpowiedzi?

    W tamtych czasach nie znałem języka angielskiego na tyle by móc z kimś dynamicznie rozmawiać na żywo. Miałem znajomych, którzy studiowali anglistykę i bardzo często pomagali mi w sporządzaniu wywiadów. Tym bardziej, że chciałem, żeby te wywiady nie były sztampowe. Skład? Co wydaliście? Czego słuchacie? Plany na przyszłość? Rozumiałem, że na takie pytania żadnemu muzykowi nie chciało się odpowiadać po raz setny… Wysyłałem listy i czekałem. Odpowiedzi na zadane pytania przychodziły nieraz dopiero po kilku miesiącach. Samo wysyłanie listów też nie było takie proste – na wydawcach zinów dobrze zarabiali producenci mydła. (Smarowało się mydłem znaczki, by można było z nich usunąć ślad po pieczątce i użyć ich ponownie – przyp. Maria).
    Euronymous przerodził się w Amon – profesjonalnie wydane czasopismo na dobrym papierze. Jak do tego doszło?
    Wówczas rozeszły się drogi Mariusza Kmiołka z firmą, która wydawała Thrashem All. Dostałem propozycję by przejąć po nim schedę i pociągnąć wydawanie magazynu muzycznego. Uznałem, że to świetna okazja by zacząć pracować nad czymś bardziej profesjonalnym. Pierwszy numer Amona w 75 procentach zawierał materiały, które były przygotowywane z myślą o piątym numerze zina Euronymous. To był magazyn wydawany na przyzwoitym papierze, przygotowywany do druku przez ludzi, którzy znali się na poligrafii i składzie. Dziś na pewno trąci myszką, ale na tamte czasy wyglądał dobrze.
    i trafiłeś na listę wrogów black metalu.
    (Śmiech). Rzeczywiście odbiór magazynu był różny, a dla mnie dość zaskakujący. Znaleźli się tacy, którzy zarzucili mi skomercjalizowanie się i chęć dorabiania się na tej muzyce. Konserwatywne środowiska black metalowe uznały, że w jakiś sposób krzywdzę tę muzykę i związaną z nią ideologię, bo jak można pisać o niej na dobrym papierze i drukować kolorowe zdjęcia, a na dodatek sprzedawać w sklepach muzycznych?
    Po zaledwie dwóch numerach Amon przestał się ukazywać. Cóż takiego się stało? Czy sprzedaż magazynu nie spełniła oczekiwań wydawcy?
    Nie. Nic z tych rzeczy. Szybko zrozumiałem dlaczego Mariusz Kmiołek przestał z tą firmą współpracować. Prowadzili ją ludzie, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia o muzyce metalowej. To byli biznesmeni próbujący na niej zarobić. Oczywiście nie było w tym nic złego – tyle, że ich cele i moja pasja szybko zaczęły się rozmijać. Chciałem pisać o podziemnych death i black metalowych zespołach, a nie o Acid Drinkers czy Turbo. Wydawcy chcieli by w magazynie pojawiały się takie zespoły jak Flapjack czy Illusion, a dla mnie to było wykluczone. Zresztą, o ile się nie mylę, po wydaniu „Daemoonseth Act III” Christ Agony przestali już robić cokolwiek, co miałoby coś wspólnego z muzyką metalową.

    Kolejnym znaczącym magazynem był Vox Mortiis. Towarzyszyła mu też audycja radiowa „Vox Mortis – mroczny informator ortodoksów”, którą prowadziłeś na antenie radia WAWA.

    Pojawiałem się w kilku rozgłośniach radiowych – Rozgłośni Harcerskiej, „Trójce” i chyba najbardziej cyklicznie w Radiu WaWa. Zwykle odbywało się to przy okazji premier kolejnych kaset i płyt lub w formie zaproszenia na organizowane koncerty. W Radiu WaWa, z Paulsem von Kinskym, prowadziliśmy jakiś czas cykliczną audycję, którą nawet „eksportowaliśmy” do tematycznie zbliżonej rozgłośni w Bydgoszczy. To były fajne czasy – audycja się na tyle przyjęła, że nieraz po jej zakończeniu, do 3-4 w nocy trwały rozmowy przez telefon. Bywało, że wracałem o piątej rano do domu, kąpałem się, jadłem śniadanie i szedłem na uczelnię na zajęcia.
    Magazyn „Vox Mortiis” był kontynuacją myśli o wydawnictwie muzycznym, która towarzyszyła mi za czasów robienia zina. Nie zmieniła się ani tematyka, ani sposób jej przekazywania.
    Powoli stworzyłeś grupę osób współpracujących. Jak do tego doszło, to byli znajomi czy „ludzie z łapanki”?
    Z każdym było trochę inaczej. Marcin Hillarowicz napisał do mnie proponując współpracę, Piotrek Piekut był moim sąsiadem. Andrzej Papież był z tego samego „pokolenia zinowego”, co ja i tak się poznaliśmy. Łukasz Dunaj bodajże przyszedł do sklepu Dziupla 2, w którym później pracowałem. Ciężko w to uwierzyć, ale wtedy był miłym i skromnym człowiekiem potrafiącym znaleźć się dokładnie tam, gdzie należało i powiedzieć to, co trzeba. Ten zespół piszących powstał w sposób naturalny. Byłem wówczas dość rozpoznawalną osobą i nawiązywałem dużo kontaktów z ludźmi, którzy dzielili moje muzyczne pasje. Część z nich chciała i umiała pisać o muzyce.
    Vox Mortiis to nie tylko magazyn, ale i wydawca muzyki.
    Oprócz magazynu muzycznego zaczęły pojawiać się też wydawnictwa kasetowe ukazujące się pod szyldem Vox Mortiis – pierwotnie składanki dołączane do magazynu, a potem także samodzielne, pełne albumy. Na początku mogliśmy wydawać tylko kasety, bowiem możliwości budżetowe firmy, która wydawała magazyn nie pozwalały na tłocznie płyt kompaktowych.
    Kolejnym etapem Twojej działalności był magazyn Novum Vox Mortis. Pamiętam jak blisko dwadzieścia lat temu, gdy wpadłem do Dziupli 2 przy ul. Marszałkowskiej, z dumą prezentowałeś mi klisze okładki pierwszego numeru. Wtedy zaangażowałeś się już bezpośrednio jako wydawca.
    Tak. Novum Vox Mortis był magazynem, który powstał we współpracy z Tomaszem Daniłowiczem, który jako grafik i twórca okładek znany jest pod pseudonimem Graal. Ja pisałem, odpowiadałem za zamknięcie części merytorycznej, tworzyłem grafiki i ramki, a on wkomponowywał je w layout i nadawał im kształt, który znasz z magazynu. Na nim spoczywała właśnie ta część graficzna.
    Dziupla 2” przy ulicy Marszałkowskiej nie była miejscem tak kultowym jak ta stara „Dziupla” przy ul. Ząbkowskiej na Pradze, ale z czasem zapanował w niej fajny klimat i często chadzałem do tego sklepu w celach towarzysko-edukacyjnych, a nie tylko zakupowych. Twoje pojawianie się w tym sklepie było dla mnie magnesem nie mniejszym niż asortyment koszulkowo-kasetowy. Byłeś współwłaścicielem tego sklepu?
    Nie. Ja wtedy po prostu pomagałem znajomemu – właścicielowi tej „Dziupli” z Pragi – rozkręcić to miejsce. I rzeczywiście „Dziupla 2” stała się czymś więcej niż zwykłym sklepem. Ludzie potrafili przesiadywać tam godzinami, rozmawiać i słuchać muzyki. To był też punkt, w którym zbierali się ludzie przed koncertami – szczególnie ci, którzy przyjeżdżali z innych miast.
    Oprócz czasopisma i audycji radiowej byłeś także zaangażowany w organizowanie koncertów. Pamiętam choćby Novum Vox Mortis Festival, który w 1998 roku odbył się w klubie Park. Poza polskimi zespołami jako główna gwiazda zagrał DARK FUNERAL. Ich występ pozostawił jednak pewien niedosyt ze względu na czas jego trwania. Mówił się wówczas, że to przez dyskotekę, która miała odbyć się w tym samym klubie po koncercie. To prawda?
    Dark Funeral-salon piękności przed występem w Warszawie

    Koncerty były niejako wpisane w kalendarz lokalnej warszawskiej sceny – starałem się, aby odbywały się co miesiąc. Z satysfakcją mogę powiedzieć, że dopracowały się swojej lojalnej grupy uczestników, którzy nie opuszczali żadnej z kolejnych imprez. Były to nie tylko wydarzenia muzyczne, ale też towarzyskie – bywalcy koncertów w większości przypadków doskonale się znali, a dzięki temu mieli okazje do „pogadania o starych Polakach” i wypicia mniej lub bardziej zgubnych ilości trunków wszelakiego autoramentu.

    Ten Festiwal, na którym grał Dark Funeral na pewno mógł i powinien wyglądać inaczej. Mieliśmy kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego klubu (sali), w którym można było zrobić duży koncert. Remont był za mały, a Stodoła za duża i przede wszystkim za droga. Park miał fajną tradycję (to tam po raz pierwszy widziałem i słyszałem takie kapele jak Vader czy Imperator!), ale okazało się, że osoby zarządzające tym klubem były bardziej przywiązane do „tradycji dyskotekowej”… Mimo wcześniejszych deklaracji, nie udało się przesunąć odpowiednio potańcówki i sytuacja rzeczywiście była napięta.
    Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że ja jestem bez winy. Wystarczy wspomnieć, że kilka zespołów (choćby nieodżałowany Convent z już nieżyjącym Mariuszem Kilianem na czele) uciekało się do wyjątkowo sprytnych manewrów, żeby tylko przedłużać próby. To wiązało się z zabieraniem czasu innych, sytuacja stawała się nerwowa… Nie potrafiłem być tak stanowczy i brutalny jak na prawdziwego death metalowca przystało.

    Który z koncertów organizowanych przez Vox Mortis był największym sukcesem, a który okazał się największą klapą?

    Nie było koncertu, który można nazwać klapą. Tak jak wspomniałem, koncerty Vox Mortis miały swoją stała publikę, która gwarantowała, że do tych imprez nie trzeba było dokładać. Natomiast też nie przypominam sobie takiego, który sprawiłby, że zaczynałem się rozglądać za innym środkiem transportu niż metro, tramwaj czy autobus.
    Największym sukcesem tych wszystkich koncertów było to, że udało nam się wypracować zwyczaj na comiesięczne chodzenie na koncerty. Tak ogromne miasto jak Warszawa było pustynią jeśli chodzi o niewielkie koncerty klubowe, na których kilkaset osób mogło się spotkać, pogadać i posłuchać muzyki. My to zmieniliśmy. Do pewnego czasu Vox Mortis było swego rodzaju rodziną – wspólnie z Piotrem Kozieradzkim (Mitek), Piotrem Piekutem, Andrzejem Pakosem, Tomkiem Zielińskim czy Marcinem Hilarowiczem robiliśmy fajne (jak sądzę) rzeczy, nie myśląc zupełnie o pieniądzach. Ten temat pojawił się wraz z innym „dżentelmenem” i to był początek końca Vox Mortis.
    Jako Novum Vox Mortis wydaliście kilka albumów. Najsłynniejszym jest „Pandemonic Incantations” BEHEMOTH, ale ciekaw jestem jak wspominasz inne zespoły i ich materiały.

    Szkoda, że nie istnieje DAMNABLE, bo to była naprawdę dobry zespół. Prywatnie też ich bardzo lubiłem. Fajnie, że Antek (przepraszam – Andy 😉 odnalazł się z SQUASH BOWELS. Z tym zespołem wypłynął na szerokie wody i sporo koncertuje. Zupełnie inną drogą niż się spodziewałem poszedł Adam i HATE. Spośród zespołów, które wydawałem to właśnie w HATE włożyłem najwięcej serca i czasu. Za „moich czasów” mieli też wyjątkowego ambasadora w postaci Mitka, czyli ich ówczesnego bębniarza, którego dzisiaj wszyscy kojarzą z Riverside. Transformacja jaką przeszli – zarówno pod względem muzycznym jak i scenicznym – jest dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem.

    Byli udanym klonem Deicide a teraz są nieudanym klonem Behemoth. Czy to takie zaskakujące?
    Absolutnie nie chciałbym wartościować tego co robią. To nawet nie kwestia jakiejś mojej dyplomacji – po prostu nie umiem tego ocenić i dlatego świadomie użyłem słowa „zaskoczony” , a nie „rozczarowany”. Nie zmienia to faktu, iż przykro mi czytać to, jak część ludzi „jedzie” po Hate…
    Jak poznałeś Nergala?
    Długo korespondowaliśmy ze sobą. Nawet stworzyłem logo Behemoth, które ku mojej uciesze znalazło się na jednej z ich taśm demo (a ostatnio wznowionej na winylu przez Witching Hour). Po raz pierwszy zobaczyliśmy się na koncercie, który organizowałem dla Behemoth w Warszawie po wydaniu płyty „Grom” (był to ich pierwszy koncert w stolicy) Bardzo dobrze nam się współpracowało, szybko złapaliśmy dobry kontakt i do dzisiaj bardzo kibicuję temu, co robi.
    Dark Funeral – przerwa na papierosa

    Spodziewałeś się, że osiągną aż taki sukces?

    Wierzyłem w ten zespół, ale tak spektakularnego sukcesu nie sposób było przewidzieć. Wówczas nie mieściło mi się w głowie, że jakikolwiek polski zespół grający muzykę tak ekstremalną może stać się tak znany. Nergal jest niezwykle inteligentnym, kreatywnym i świadomym swoich działań człowiekiem, który pokazał, że potrafi realizować najbardziej ambitne cele. Minęło prawie dwadzieścia lat od mojej aktywności na muzycznej scenie, a on wciąż o mnie pamięta – przy okazji koncertów, czy wydawania nowej płyty. To świadczy o jego klasie, bo przecież dziś zupełnie nie jestem mu do niczego potrzebny.
    Dziś już jesteś na metalowej emeryturze, czy wciąż lubujesz się w brutalnych dźwiękach?
    Oczywiście, wciąż słucham starych kapel, ale nie jestem na tym polu tak aktywny jak kiedyś. Cieszę się, że doczekaliśmy się takich kapel jak Mgła, Odraza czy Infernal War. podoba mi się, że nasza scena się rozwija, że zyskuje swoją tożsamość i charakter. Dotyczy to nawet nazw kapel, które nie zawsze muszą czerpać z języków angielskiego lub łacińskiego – wystarczy wspomnieć właśnie takie zespoły jak Mgła, Odraza czy choćby… Brudny Skurwiel.
    Potrafiłbyś wymieć pięć płyt, które w ostatnich lat zrobiły na tobie największe wrażenie?
    Nawet nie będę się tego podejmował. Mam świadomość, że wielu dobrych albumów mogło w ogóle do mnie nie dotrzeć. Nie będąc aktywny na scenie nie mam już tak dobrego dostępu do płyt, a idea słuchania muzyki z internetu zupełnie do mnie nie przemawia. Inna sprawa, że np. Krzysztof Słyż ostatnio stara się żebym był na czasie przynajmniej z jego Hordes!:-).

    8 KOMENTARZE

    1. Stare, dobre czasy. Gdzieś wciąż mam kompliacje Vox Mortis. Magazyny zagineły w mrokach dziejów – jeden na pewno zostawiłem w studiu na Dereniowej;). Magazyn w swpoim szczytowym momencie był w pełni profesjonalny… I nagke zniknął :(.

    2. Pozdrowienia dla Michała. Z pewnością mnie nie pamięta, ale podobnie jak autor wywiadu byłem jednym z nastoletnich kudłaczy, którzy zostawiali regularnie w Dziupli 2 swoje kieszonkowe. Michał to była charyzmatyczna persona – potrafił doradzić, powiedzieć np. "tego nie rusz, to gówno" 🙂 Spędzało się tam długie godziny, choć z racji wieku rzadko zdobywałem się na śmiałość, by zagadywać do starszej braci, która przesiadywała tam regularnie. Do dziś zawsze kiedy idę Marszałkowską mam ochotę skręcić w tę bramę 🙂

    3. fajny wywiad, choć trochę krótki. od Michała dostałem namiar na Piotrka Popiela, który zaznajomił mnie z paroma fajnymi nazwami jeśli chodzi o konkretne grzańsko 😉

    4. Tak, dokładnie. I smutne jest, że dziś takich miejsc jak Dziupla już nie ma. Gdyby istniał taki sklep to chętnie bym do niego zaglądał i zaopatrywał się w nim w płyty – nawet gdyby były nieco droższe niż w internecie. Tyle, że pewnie takich osób jak ja byłoby tylko kilka….

    5. Dzięki Maria za ten wywiad. Świetna inicjatywa! Jeśli masz okazję przeprowadzić więcej rozmów z równie ciekawymi osobami to nie krępuj się. 🙂
      Dziuplę 2 również mile wspominam. Nabyłem tam sporo kaset i prasy muzycznej (między innymi dwa numery Wolfpack), trochę cedeków i ciuchów. Nie była to co prawda Jedynka, która już na zawsze pozostanie dla mnie najlepszym sklepem w historii, ale też dawała radę.
      Bohaterowi wywiadu zawdzięczam poznanie kilku fajnych materiałów. Z rzeczy wydanych przed jego wytwórnię na taśmach miałem: debiuty ANASARCA, INFAMY, SEPSISM, CHRIST DENIED, dwa w jednym DEEDS OF FLESH, HATE, splity HERESY/CICATRIX i DAMNABLE/INCARNATED. Szczególnie "Purulent decomposition" wywierciło mi dziurę we łbie. Doskonały Death Metal. Bardzo dobrze wspominam też gazetę NOVUM VOX MORTIS. Wielka szkoda, że ukazały się jedynie cztery numery, bo to była prawdziwa klasa. Kto wie czy nie był to mój ulubiony tytuł w ogóle. Siła sentymentu z pewnością przemożna, ale to nie jedyny powód. Świetna oprawa graficzna, dobrze wpasowany w moje gusta muzyczne profil, ciekawie przeprowadzane wywiady i z polotem oraz zaangażowaniem pisane recenzje – to pozwala mi oceniać wspomniany tytuł tak wysoko.
      Muszę też dodać, że kompilacje na CD dołączane do magazynu były moim ulubionymi. Dzięki nim poznałem tak zajebiste albumy jak: "Maximum Destruction", "Exterminate", "Nightwing" czy "Schwarzwald". Piękne czasy!

    6. Fajnie poczytać wywiad z człowiekiem, który po części kształtował mój młodzieńczy gust muzyczny. Do tej pory mam wszystkie numery Amon, Vox Mortiis i Novum Vox Mortis. Na Vox Mortiis miałem prenumeratę. Z niecierpliwością czekałem na każdy kolejny nowy numer w skrzynce pocztowej. Miłe było, że czasami dostałem z czasopismem gratis płytę cd (debiut Elysian Fields), czy też darmowy bilet na festiwal Vox Mortis.

    7. A ja nie jestem z Warszawy. Jak byłem u rodziny w w-wie to jeździłem na ząbkowską. Kupowałem kasety. Już ich nie mam bo sprzedałem (niezłe zamieszanie zrobiłem na tablicy – wielu klientów bijących się o te tytuły). Mam na CD lub mp3. Mój kuzyn, którego zresztą zaraziłem metalem słuchał radia i nagrywał. Mam jeszcze gdzieś te nagrania na kasecie. Bylem na dwóch koncertach. Hate mi nie pasował ale po kasetę Neolitic poszedłem na drugi dzień. Stałem w drugim rzędzie koło filaru i słyszałem jak keybordzista Sacriversum mówi, że zapomniał jak to zagrać. Vader był super. Docent grający na stojąco. Multicide z nazwy i muzyki – Deicide. Mam jeszcze te bilety.
      Svartalvheim.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj