Czym się różni DEATH SS z lat osiemdziesiątych od DEATH SS z 2016 roku? Przede wszystkim muzyką – bo estetyka ociekająca kiczem i sztuczną krwią, wciąż pozostaje ta sama, choć nie taka sama. Przeobrażenie DEATH SS przypomina remake starego horroru, oglądanego w okularach 3 D, w Multipleksie. Cóż z tego, że pierwotna wersja sprzed lat była pozbawiona efektów specjalnych i odtwarzaliśmy ją z podłej jakości kasety VHS? Oglądając ją czuć było klimat, a cień sunący po ścianie napawał większym lękiem niż fajerwerki komputerowych efektów specjalnych, który odbijają się od nas jak deszcz od przedniej szyby rozpędzonego samochodu
I tak trochę jest z „Ressuraction” – ostatnią jak dotąd płyta Włochów, wydaną w 2013 roku. Estetyka kiczowatego horroru została zachowana, ale Steve Sylvester postanowił swój przekaz unowocześnić i uwspółcześnić – dodając sporo industrialnych wtrętów, a prostymi mechanicznym graniem wypierając klasyczne wzorce, którymi się przed laty ten zespół inspirował. W efekcie mniej w tej muzyce Alice Coopera, a więcej skojarzeń z ostatnimi poczynaniami Mortiis. Jako wielki fan DEATH SS najpierw zupełnie przegapiłem tę płytą, a później przez dłuższy czas bałem się jej kupić. Ciekawość jednak pokonała zniechęcenie, gdy zupełnie przypadkowo natrafiłem na jeden z teledysków ilustrujących utwór z „Ressuraction”. Ten kawałek wydał mi się na tyle dobry, a tęsknota za czymś nowym DEATH SS, że pośpiesznie krążek zakupiłem.
Zakupiłem i nie żałuje, bo niespodziewanie okazuje się, że to nie jest aż tak zła płyta jakby się mogło na pozór wydawać. To album nie dla wszystkich – metalowych purystów z pewnością odstraszą elektroniczne bity, żeńskie wokalizy i przebojowy sznyt utworów, nawiązujący do spuścizny amerykańskiego grania, z czasów gdy długowłosi muzycy byli w stanie zapełniać stadiony.
„Ressuraction” jest płytą nierówną, ale im dłużej się jej słucha tym wypada lepiej. Zaczyna się utworem „Revived”, który kojarzy mi się z ostatnimi dokonaniami Mortiis (który z kolei przywodzi na myśl dokonania Marylin Mansona z czasów „The Golden Age of Grotesque”). Elektroniczny bit, rytmiczna gitara i zdecydowane krzyczane wokalizy. Lubię Mortiis, lubię Mansona więc nawet mi się podoba – tyle, że Death SS mamy tu niewiele.
„The Crimson Shrine” znów ma elektroniczny sznyt ale dla odmiany o nieco gotyckim odcieniu, nieco przywodzącym TIAMAT z okresu „Deeper Kind Of Slumber”. Gdy w tle zaczyna zawodzić niewiasta większość starych fanów kapeli prawdopodobnie otwiera już kieszeń odtwarzacza, wyjmuje płytę i niczym ożywiona rzeźba Myrona ciska ją przez uchylone okno. Ja jednak wytrzymałem bo deklamacje niewiasty miło skojarzyły mi się z Cradle Of Filth i ich najlepszym materiałem „Vempire” z 1996 roku.
No i od trzeciego utworu jest lepiej – „The Darkest Night” to niezwykle przebojowy utwór nawiązujący do złotych czasów Death SS. Nawet mamy tu zamaszyste solo gitarowe, a głos Sylvester znów jest zadziorny, jadowity i pełen rockowej, nieco perwersyjnej charyzmy. W tle słychać krzyki przerażonej kobiety, klawisze budują napięcie – wreszcie mamy horror – oczywiście tani, tandetny i kiczowaty, ale czego można było spodziewać się kupując płytę z taką okładką.
A później „Dionysus” – mroczny, stonowany z chwytliwą melodyką i lekko gotycko-industrialnych chłodem. Kicz i tandeta koszmarna, ale o dziwo ten koszmar mi się podoba, bo ma w sobie jakąś lekkość i polot.
„Eaters” zaczyna się rytmicznym, wyrazistym riffem, w który również niczym drzazga za paznokieć wbija się elektroniczny bit. Ten kawałek ma sobie coś z atmosfery zlotu czarownic, ale nie na łysej górze lecz na wiejskim odpuście. I gdy znów zaczyna narastać zniechęcenie do płyty, zaczyna się „Star in Sight” – przebojowy, hiciarski , porażający prostotą i niewyszukanymi środkami wyrazu. Ma jednak jakiś pazur, coś co sprawia, że nóżka się tupie.
„Orge’s Lullaby” rzeczywiście zaczyna się jak kołysanka, ale taka z horroru, w którym pozytywka sama zaczyna grać, a nagły powiew wiatru otwiera stare okiennice i zaczyna spazmatycznie szarpać firanką. Gdy do tego dochodzą głosy zza światów, a mantryczny riff rozpoczyna swój ciężki pochód robi się naprawdę klimatycznie – jak na DEATH SS przystało.
Początek „Santa Muerte” brzmi jakby dobiegał ze starej szafy grającej – riff świdruje, a Steve Sylvester krzyczy w nonszalanckim i nieco teatralnym tonem. Ten kawałek nie jest szczególnie przebojowy – wydaje się wręcz chaotyczny i bałaganiarski. To znów jeden z tych fragmentów płyty, które ma się ochotę przewinąć. Kto wie, czy to w ogóle nie najgorszy kawałek na tym krążku.
„The Devil’s Graal” zaczyna się akustyczną gitarą, w którą wchodzi ciężki i mroczny riff. Steve Sylvester snuje swą ponurą opowieść z wielkim zaangażowaniem, przekonaniem i determinacją. Mamy tu też zamaszystą partię solową i gniewne zakończenie.
„The Song of Adoration” to najdłuższy utwór na płycie – powoli się zaczyna i powoli buduje napięcie niczym ścieżka dźwiękowa do jakiegoś filmu. Gitary grają tak jakby gitarzyści cięgnęli ostatkiem sił i za chwilę mieli zamilknąć na wieki . W tym wszystkim dość urokliwie brzmi nieco oniryczny wokal Sylvestra. Gdzieś tam pod koniec przemyka jakaś dłuższa partia solowa. Ale to nie na wiele się zdaje. Długi i dość męczący utwór, który w założeniu miał budować jakiś klimat, ale mnie specjalnie nie wciągnął.
„Precognition” próbuje zrekompensować dynamikę swojego poprzednika. Niby to się udaje, bo gitary grają z większą ikrą. Cóż jednak z tego skoro zabrakło pomysłu na dobry riff, a uporczywie powracająca melodia refrenu, wpada jednym uchem, a drugim wypada. Pod koniec mamy dynamiczne solo, które nadaje trochę dramaturgii, ale do końca nie ratuje tego dość przeciętnego kawałka.
Zamykający płytę „Bad Luck” ma fajny rockowy drive, kojarzący mi się z płytą „The Eyes of Alice Cooper” i całkiem zamyka ten nierówny krążek.
Nie wiem ilu nabywców znalazła „Resurrection”, ale przypuszczam, że w naszym kraju tej płyty mogło się sprzedać dosłownie kilka sztuk. Death SS nie cieszyło się u nas nigdy specjalną popularnością, a ten krążek trudno z czystym sumieniem polecić nawet najbardziej zagorzałym fanom tej formacji. Mi się kilka kawałków na tej płycie podoba – gdyby zamiast godziny trwała 30-40 minut to uznałbym, że to całkiem przyzwoity krążek. Oczywiście w kategoriach kiczu, tandety i skrajnego obciachu – robionego celowo, dla przekory i z dystansem. Tylko dla koneserów – nie fanów, lecz fanatyków DEATH SS.