Scena włoska nie jest zbyt elektryzująca – nie można jej porównać z brytyjską, szwedzką, norweską, fińską, holenderską czy nawet grecką. Ja jednak ją bardzo cenię – może nie całościowo jako taką, ale za te kilka absolutnie wybitnych i niepowtarzalnych kapel. Jedną z nich jest DEATH SS – nietuzinkowy zespół, który rozpoczął swoją działalność już w drugiej połowie lat siedemdziesiątych
Death SS pierwszą płytę „…in Death of Steve Sylvester” wydali w roku 1988. Shock rock przesiąknięty atmosferą starych horrorów i okultyzmem. Ta nieco kiczowata estetyka może przywodzić na myśl echa twórczości Alice Cooper, ale jednak nie do końca. Bo o ile amerykański artysta poruszał się w klimacie teatru grozy, który publiczność mogła podziwiać ze sceny, tak Death SS wydawał się bardziej prawdziwy i autentycznie niebezpieczny. Choćby to prowokacyjne „SS” w nazwie, oficjalnie – pochodzące rzecz jasna od Steve Sylvester i bez nazistowskich konotacji.
Piosenki o muzykach
Pierwsze pięć utworów (strona A winyla) na debiutanckim albumie poświęconych jest członkom zespołu.
Płytę otwierają dzwony i ponura deklamacja – to początek The Vampire” (wokalista). Szybkie, mocne partie galopujących gitar, ciężka sekcja rytmiczna i złowieszcze wokalizy wprowadzają nas w świat okultyzmu i zła, które rozpościera się przed słuchaczem w pełnej krasie gdy następuje zwolnienie i absolutnie obłędna partia solowa, świdrująca, niepokojąca, natchniona, zagrana z polotem i rozmachem. Na tle pulsującego tętna sekcji rytmicznej jest jak światło topniejącej świecy, rozpraszające mrok pozbawionego okien strychu, na którym przed laty zamknięto stare, teatralne rekwizyty i kolorowe maski powykrzywiane w grymasie, będącym skrzyżowaniem bólu i demonicznego uśmiechu.
„Death” (klawiszowiec) zaczyna się spokojnie i klimatycznie, buduje nastrój powoli i miarowo, wokale jakby wydobywały się z gardła zaciskanego grubym lnianym sznurem, dobiegają raz z bliska, raz z oddali – brzydkie, złowrogie i szorstkie. Gitary rozbiegane, natchnione, sekcja rytmiczna ciężka i miarowa, w pewnym momencie przechodząca w marszowy rytm, któremu towarzyszy, ciężki, niemal thrash metalowy riff.
Klimatyczny, symfoniczny wstęp przenosi nas do świata „Black Mummy” (basista), mantryczny prosty riff, niepokojące pogłosy i złowieszczy śpiew będący skrzyżowaniem ponurej deklamacji z niemal punkową ekspresją.
„Zombie” rozpoczyna się partią basu, która przechodzi w chorą partię gitarową. Do tego dołączają wokale, przypominające głosy z innego świata, skargę zagubionych dusz, których ciała zabito w okropny sposób i zamurowano w ścianie tego upiornego strychu.
Utwór „Worewolf” poświęcony perkusiście, zaczyna się wolno, a później rozkręca z niemal thrash metalową werwą, prostą i potężną sekcją rytmiczną oraz dzikimi i drapieżnymi partiami gitary solowej.
Hołd dla mistrza
Akustyczny, łagodny wstęp wprowadza nas w najdłuższy na płycie „The Hanged Ballad” – mrocznej ballady, zagranej w wolnym tempie, jakby z namysłem i rozwagą. Spokojny dziwaczny śpiew i niepokojące odgłosy w tle – tu nasuwają mi się skojarzenia z twórczością Kinga Diamonda, który snuł swoje upiorne opowieści modulując głos i użyczając go swoim bohaterom. Gdzieś w połowie słyszymy jakieś smyczki w tle, a atmosfera utworu zaczyna przywodzić na myśl soundtrack do czarno-białego filmu, w którym dusze zmarłych przenikają ściany i snują się po korytarzach opuszczonego domu w powłóczystych białych szatach, wydając odgłos nagle poruszonego zardzewiałego łańcucha. A na koniec utworu, po symfonicznym rozwinięciu budzą się wszyscy zmarli, ożywają postaci ze starych obrazów wiszących na ścianach i zaczynają wychodzić z płótna krusząc, starą popękaną farbę.
Album wieńczy szybki, agresywny „Murder Angels” stylistycznie osadzony gdzieś na granicy speed i thrash metalu, z diabolicznymi partiami wokalnymi i rockowym feelingiem.
Stronę „B” winyla otwiera długi, ponad ośmiominutowy „Terror” – klimatyczny, przerażający, złowrogi. Po nim jadowity cover mistrza Coopera – „I Love The Dead” przypominający atmosferę zlotu czarownic, które wymawiają tajemnicze zaklęcia i ciskają w ogień garści ziół nieznanego pochodzenia.
Ponadczasowy urok
Debiut DEATH SS po latach broni się znakomicie, nie tylko za sprawą świetnych partii gitar, misternie zbudowanej atmosfery grozy, ale także dzięki brzmieniu, które wciąż jest wyraziste, klarowne i mocne. Dużą rolę na tej płycie odgrywają partie klawiszowe, wprowadzające atmosferę mrocznego soundtracku. Ich również nie nadgryzł ząb czasu, co przecież wcale nie jest oczywiste, gdy przypomnimy sobie wiele później nagrywanych krążków, dla których partie klawiszowe były jak silikonowe piersi – efektowne w młodości i żałosne po latach.